Изменить стиль страницы

Vogt był wdowcem z trojgiem małych dzieci, uprzejmym i ambitnym mężczyzną o piętnaście lat starszym od Marian. Nie miał żadnych wrogów z wyjątkiem „St Louis Post- Dispatch", która osmaliła mu nieco piórka podczas skandalu z rejestracją wyborców w roku 1936, a w roku 1940 udaremniła machinie partyjnej z St Louis próbę przejęcia fotela gubernatorskiego.

Przed rokiem 1943 gwiazda Vogta znów jakby poczęła wschodzić. Został miejscowym kandydatem do legislatury stanowej i mówiło się o nim jako o prawdopodobnym delegacie na zbliżającą się stanową konwencję konstytucyjną.

Marian była gospodarną i atrakcyjną panią domu, a Vogt zakupił właśnie ładną drewniano-murowaną willę przy Olive Street. Budynek ten znakomicie nadawał się do przyjmowania gości.

Francis Dolarhyde, zanim go tam zaprowadzono, mieszkał u swojej babki zaledwie tydzień.

Babka nigdy dotąd nie odwiedzała willi swojej córki. Pokojówka, która im otworzyła, w ogóle jej nie znała.

– Jestem panią Dolarhyde – oświadczyła babka przepychając się obok służącej. Z tyłu, spod sukni, wystawało jej co najmniej dziesięć centymetrów halki. Wprowadziła Francisa do dużej bawialni z przyjemnym kominkiem.

– Kto przyszedł, Violu? – dobiegł ich kobiecy głos z góry.

Babka chwyciła Francisa pod brodę. Poczuł zapach jej chłodnej, skórzanej rękawiczki i usłyszał naglący szept:

– Idź, zobacz się ze swoją matką, Francis. Idź, zobacz matkę! No, leć!

Cofnął się i skurczył pod wpływem jej wzroku.

– No dalej! Pędź do matki!

Ujęła go za ramiona i poprowadziła ku schodom. Wbiegł truchtem na półpiętro i obejrzał się za nią. Ruchem brody kazała mu iść dalej.

W górę, ku obcemu korytarzowi i otwartym drzwiom sypialni.

Jego matka siedziała przy toaletce, sprawdzając starannie makijaż w podświetlanym lustrze. Szykowała się na jakiś polityczny mityng i zbyt duża ilość różu na policzkach mogłaby się okazać nie na miejscu.

Siedziała plecami do drzwi.

– Mahko! – zapiszczał Francis, tak jak go nauczono. Ze wszystkich sił starał się, żeby wypadło to jak najlepiej. – Mahko.

Ujrzała jego odbicie w lustrze.

– Jeżeli szukasz Neda, to jeszcze nie wrócił z… Mahko! – Wszedł w krąg bezlitosnego światła.

Marian usłyszała z dołu głos swojej matki, która domagała się herbaty. Zastygła w bezruchu, z szeroko otwartymi oczami. Nie odwróciła się. Zgasiła światło przy toalecie i jej twarz zniknęła nagle z lustra. Siedząc w ciemnościach, wydała niski, żałosny jęk, który przerodził się w szloch. Może z żalu nad sobą, a możliwe, że nad nim.

Po tej historii babka zaczęła zabierać Francisa na wszystkie mityngi polityczne, wyjaśniając zebranym, kim jest ten chłopak i skąd przybywa. Kazała mu się witać ze wszystkimi. Ale teraz już nie ćwiczyła z nim w domu wymowy „cześć".

Pan Vogt przegrał wybory. Zabrakło mu tysiąca ośmiuset głosów.

26

Nowy świat Francisa Dolarhyde'a, zawarty w domu babki, składał się z lasu nóg oplecionych niebieskawymi żylakami.

Kiedy z nią zamieszkał, babka już od trzech lat prowadziła swój mały dom starców. Od śmierci męża w 1936 roku miała kłopoty finansowe – wychowana na damę, nie posiadała żadnych umiejętności, których efekty można by spieniężyć.

Pozostał jej tylko ów duży dom i długi zmarłego męża. Wynajmowanie pokoi nie wchodziło w rachubę – na takim odludziu pensjonat nie cieszyłby się wzięciem. Groziła jej eksmisja.

Ślub Marian z zamożnym Howardem Vogtem, o czym przeczytała w gazecie, wydał się babce Dolarhyde prawdziwym zrządzeniem opatrzności. Kilkakrotnie pisała do Marian z prośbą o pomoc, lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Kiedy zaś telefonowała, służąca odpowiadała jej, że pani Vogt właśnie wyszła.

W końcu rozgoryczona babka podpisała umowę z władzami okręgu i zaczęła przyjmować do siebie starszych, ubogich ludzi. Za każdego z nich otrzymywała od władz pewną sumę, a oprócz tego nieregularne wpłaty od tych krewnych, których administracji okręgu udało się zlokalizować. Było jej ciężko, dopóki nie przyjęła kilku prywatnych pensjonariuszy z rodzin przynależnych do klasy średniej.

Przez cały ten czas nie otrzymywała żadnej pomocy od Marian – choć córka mogła jej pomóc.

Tak więc Francis Dolarhyde bawił się na podłodze w gąszczu nóg. Zamiast samochodzików miał kostki od madżonga babki, które przesuwał wśród stóp wykoślawionych niczym sękate korzenie. Pani Dolarhyde zdołała upilnować swych pensjonariuszy, aby chodzili w czystych, przyzwoitych szlafrokach, ale straciła nadzieję, że uda ich się zmusić do noszenia butów.

Starcy przez cały dzień siedzieli w bawialni, słuchając radia. Pani Dolarhyde wstawiła im także małe akwarium, by mieli na co patrzeć, a któryś z prywatnych sponsorów sfinansował pokrycie parkietów linoleum, co zabezpieczało podłogę przed jakże częstymi wypadkami mimowolnego oddawania moczu.

Siedzieli obok siebie na kanapach i wózkach, słuchając radia i wpatrując się wyblakłymi oczami w ryby, w przestrzeń lub w coś, co widzieli dawno, dawno temu.

Francisowi na zawsze utkwiło w pamięci szuranie bosych stóp na linoleum w upalny i rozbzykany muchami dzień, a także dolatująca z kuchni woń duszonych pomidorów z kapustą, zapach starczych ciał przypominający odór wysuszonych na słońcu opakowań od mięsa i nieustanny dźwięk radia.

Rinso bieli, Rinso pierze,

Wnet przywraca barwy świeże.

Francis starał się spędzać jak najwięcej czasu w kuchni, ponieważ właśnie tam znalazł sobie przyjaciółkę. Kucharka, Królowa Matka Bailey, od dziecka służyła rodzinie świętej pamięci pana Dolarhyde'a. Czasami przynosiła Francisowi śliwkę ukrytą w kieszeni fartucha i nazywała go „Małym, rozmarzonym oposem". W kuchni było ciepło i bezpiecznie. Ale pod wieczór Królowa Matka Bailey wracała do domu…

Grudzień 1943 roku: pięcioletni Francis Dolarhyde leżał w łóżku w swoim pokoju na piętrze domu babki. Było ciemno, choć oko wykol, bo obowiązywało zaciemnienie na wypadek nalotu Japończyków. Nie potrafił powiedzieć „Japończyk". Chciał siku. Ale bał się wstać po ciemku.

Zawołał babkę śpiącą w pokoju na dole.

– Acia! Acia! – pobekiwał jak młode koźlątko. Wołał tak, dopóki się nie zmęczył. – Plosę, acia!

No i stało się: najpierw ciepło na nogach i pod siedzeniem, a potem dla odmiany chłód, gdy nocna koszula zaczęła mu się lepić do ciała. Nie wiedział, co robić. Zaczerpnął haust powietrza i obrócił się na bok, twarzą w stronę drzwi. Nic mu się nie stało. Postawił więc jedną stopę na podłodze. Wstał po ciemku, z nocną koszulą oblepiającą mu nogi i płonącą twarzą. Pobiegł ku drzwiom. Uderzył czołem w klamkę, tuż nad okiem i siadł na podłodze w mokrej koszuli, lecz zaraz zerwał się i szybko zbiegł po schodach; jego wilgotne palce zapiszczały na poręczy. Wpadł do babki. Po ciemku wśliznął się do niej pod kołdrę, czując ciepły dotyk jej ciała.

Babka poruszyła się, zesztywniała na moment, a jej plecy, do których przylgnął policzkiem, też jakby zesztywniały. Zasyczała gniewnie: „Nigdy jeszcze nie widziałam…" – tu stukot o blat nocnego stolika, gdzie odnalazła wreszcie swoją sztuczną szczękę, a później jakby mlaśnięcie, kiedy wkładała ją do ust.

– Nigdy jeszcze nie widziałam równie obrzydliwego i brudnego bachora. No już, wynoś się z tego łóżka!

Zapaliła nocną lampkę. Francis stał drżąc na dywanie. Przesunęła kciukiem po jego brwi. Zabarwił się krwią.

– Stłukłeś coś?

Potrząsnął głową tak gwałtownie, że kropelki krwi bryznęły na koszulę babki.

– Na górę. No już!

Na schodach osaczyła go ciemność. Nie mógł zapalić światła, bo babka skróciła sznurki wyłączników tak, że tylko ona mogła ich dosięgnąć. Nie chciał wracać do mokrego łóżka. Przez dłuższy czas stał po ciemku, trzymając się zagłówka. Myślał, że ona nie przyjdzie. Wszystkie mroczne zakamarki pokoju sądziły, że nie przyjdzie.

Przyszła jednak i pociągnęła za krótki sznurek u wiszącej pod sufitem lampy. Przyniosła naręcze prześcieradeł. Zmieniając pościel, nie odezwała się ani słowem.