Изменить стиль страницы

Przyrządził sobie trzecie martini i zadzwonił do Molly.

Oglądała wiadomości o szóstej i jedenastej, i czytała „Tattlera". Wiedziała, że Graham służy za przynętę.

– Powinieneś mi o tym powiedzieć, Will.

– Może. Ale nie sądzę.

– Myślisz, że on spróbuje cię teraz zabić?

– Prędzej czy później. Teraz byłoby mu ciężko, bo przerzucam się z miejsca na miejsce. Cały czas mam obstawę, Molly, i on o tym wie. Nic mi nie będzie.

– Trochę ci się plącze język. Czyżbyś odbył spotkanie ze swym przyjacielem z lodówki?

– Chlapnąłem sobie trochę.

– A jak się czujesz?

– Dość podle.

– W dzienniku mówili, że FBI nie zapewniło dziennikarzowi żadnej ochrony.

– Miał być z Crawfordem, zanim jeszcze Lala dostanie gazetę.

W telewizji nazywają go teraz Smokiem. On sam tak siebie nazywa.

– Will, muszę ci o czymś powiedzieć. Chcę zabrać Willy’ego i wyjechać.

– Dokąd?

– Do jego dziadków. Nie widzieli go od dość dawna i chętnie by go zobaczyli.

– Hm, taak…

Rodzice ojca Willy'ego mieli rancho na wybrzeżu Oregonu.

– Tu jest koszmarnie. Wiem, że podobno tu jesteśmy bezpieczni, ale całe noce nie śpimy. Może to przez te lekcje strzelania? Sama nie wiem.

– Przykro mi, Molly. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro.

– Będzie mi ciebie brakowało. Nam obojgu.

A więc już się zdecydowała.

– Kiedy wyjeżdżasz?

– Rano.

– A co ze sklepem?

– Evelyn chce go przejąć. Załatwię jej kupno jesiennych rzeczy u hurtowników, tylko za sam procent, a ona zatrzyma sobie zarobek.

– A psy?

– Poprosiłam ją, żeby wezwała rakarza, Will. Przykro mi, ale może ktoś weźmie kilka z nich.

– Molly, ja…

– Gdybym siedząc tu mogła zapobiec najgorszemu, to bym nie wyjechała. Ale moja obecność tutaj w niczym ci nie pomoże, wręcz przeciwnie. Mając nas z głowy, będziesz mógł się zatroszczyć o siebie. Nie zamierzam dźwigać tego cholernego pistoletu do końca życia, Will.

– Może uda ci się pojechać do Oakland i pogapić się na marynarzy.

Nie zamierzał tego mówić. O Boże, czemu ona milczy tak długo?

– Jeszcze do ciebie zadzwonię – powiedziała w końcu. – Albo to raczej ty będziesz musiał tam do mnie zadzwonić.

Graham czuł, że coś się rozpada na strzępy. Zabrakło mu tchu.

– Pozwól, niech biuro się wszystkim zajmie. Zarezerwowałaś już bilety?

– Nie podałam prawdziwego nazwiska. Myślałam, że może gazety…

– Dobrze. Bardzo dobrze. Załatwię, żeby ktoś cię odprowadził. Nie będziesz musiała wchodzić przejściem dla pasażerów i znikniesz z Waszyngtonu bez śladu. Pozwolisz, że się tym zajmę? Nie odmawiaj. O której odlatuje samolot?

– O dziewiątej czterdzieści. Linie American, rejs sto osiemnaście.

– W porządku. Więc o wpół do dziewiątej, na tyłach instytutu Smithsonian. Jest tam taki parking. Zostaw tam samochód. Ktoś wyjdzie ci na spotkanie. Będzie słuchał tykania zegarka; wysiadając z wozu, przystawi go sobie do ucha. Dobrze?

– Doskonale.

– Słuchaj, czy przesiadasz się na lotnisku O'Hare? Mógłbym przyjechać…

– Nie. Przesiadam się w Minneapolis.

– Och, Molly. A może mógłbym tam przyjechać po ciebie, jak już będzie po wszystkim?

– Byłoby mi bardzo miło. Bardzo miło.

– Masz pieniądze?

– Bank wysłał mi telegraficznie.

– Że co?

– Do,,Barclay's", na lotnisku. Nie martw się.

– Będzie mi ciebie brakowało.

– Mnie też, czyli dokładnie tak samo, jak teraz. Przez telefon odległość jest ta sama. Masz pozdrowienia od Willy'ego.

– Ucałuj go ode mnie.

– Uważaj na siebie, kochanie.

Nigdy dotąd nie zwracała się do niego „kochanie". Nie zależało mu na tym. Miał gdzieś wszelkie nowe słówka typu „kochanie" czy „Czerwony Smok".

Oficer dyżurny z nocnej zmiany w Waszyngtonie chętnie załatwił Molly wszystko, co trzeba.

Graham przycisnął twarz do chłodnej szyby i patrzył, jak strugi deszczu chłoszczą słabnący ruch na szarej ulicy, rozświetlanej co chwila błyskawicami. Jego twarz pozostawiła na szkle odcisk czoła, nosa, podbródka i warg.

Molly wyjechała.

Dzień minął; przed sobą miał tylko noc… i oskarżycielski głos płynący z pozbawionych warg ust.

Kobieta Loundsa do samego końca trzymała szczątki jego zwęglonych palców.

Hallo, tu Valerie Leeds. Przykro mi, ale nie mogę teraz podejść do telefonu…

– Mnie też bardzo przykro – powiedział Graham.

Znów napełnił szklaneczkę i usiadł przy stoliku pod oknem, wpatrując się w puste krzesło naprzeciwko. Wpatrywał się z takim uporem, że w końcu przestrzeń nad krzesłem przybrała ludzki kształt wypełniony ciemnymi, wirującymi pyłkami, niczym cień zawieszony w tumanach kurzu. Próbował scalić jakoś ten obraz, dostrzec twarz. Lecz zjawa ani drgnęła; pozbawiona oblicza, przyglądała mu się z wręcz namacalnym skupieniem.

– Wiem, że to trudne – powiedział. Był już mocno pijany. – Musisz spróbować przestać; po prostu wstrzymaj się, dopóki cię nie znajdziemy. A jak już koniecznie musisz coś zrobić, to weź się, kurwa, za mnie. Gówno mnie to obchodzi. Potem będzie lepiej. Teraz już mają rozmaite rzeczy, które pomogą ci przestać. Żebyś już tak bardzo nie chciał. Pomóż mi. Pomóż mi trochę. Molly wyjechała, stary Freddy nie żyje. Zostaliśmy tylko ty i ja, kolego.

Pochylił się nad stolikiem, wyciągnął rękę przed siebie i wówczas zjawa zniknęła.

Opuścił głowę na blat stołu, wspierając policzek na ramieniu. W świetle błyskawic widział na szybie odcisk swojego czoła, nosa, ust i brody. Twarz, po której spływały krople deszczu. Twarz bez oczu. Twarz pełną deszczu.

Usilnie próbował zrozumieć Smoka.

Czasami, oddychając ciszą domów ofiar, miał wrażenie, że pomieszczenia, w których przebywał Smok, zechcą do niego przemówić.

Niekiedy czuł pewne pokrewieństwo że Smokiem. Ostatnio nie mógł się pozbyć uczucia, które pamiętał z innych dochodzeń: sarkastycznego przeświadczenia, że oto i on, Smok o tej samej porze robią te same rzeczy, że ich rozkład dnia jest podobny. że Smok jada, kąpie się i sypia w tych samych godzinach, co on.

Graham usilnie próbował go poznać. Ale nie poprzez slajdy, fiolki i raporty policyjne; starał się dostrzec jego twarz między wierszami. Starał się, jak tylko mógł.

Lecz aby zacząć rozumieć Smoka, móc usłyszeć odgłos lodowatych kropel kapiących wśród jego mroków, patrzeć na świat przez obłoki jego czerwonej mgły, Graham musiałby najpierw dostrzec rzeczy, których nigdy nie mógł zobaczyć; musiałby wędrować w czasie.

25

Springfield, Montana, 14 czerwca 1938.

Marian Dolarhyde Trevane, zmęczona i obolała, wysiadła z taksówki przed Szpitalem Miejskim. Kiedy wchodziła po schodach, gorący wiatr smagał piaskiem jej kostki nóg. Walizka, którą wlokła za sobą, prezentowała się lepiej niż jej luźna, fartuchowata sukienka, podobnie jak siatkowa wieczorowa torebka, którą przyciskała do nabrzmiałego brzucha. W torebce miała dwie ćwierćdolarowki i jedną dziesięciocentówkę. W brzuchu dźwigała Francisa Dolarhyde'a.

W izbie przyjęć skłamała, że nazywa się Betty Johnson. Oświadczyła, że mąż jest muzykiem, ale że nie zna miejsca jego pobytu, co zresztą było prawdą.

Ulokowano ją w części charytatywnej oddziału położniczego. Nie przyglądała się leżącym po bokach pacjentkom. Patrzyła wprost przed siebie, na podeszwy stóp po drugiej stronie przejścia.

Po czterech godzinach zabrano ją na salę porodową, gdzie urodziła Francisa Dolarhyde'a. Położna zauważyła, że przypominał on „bardziej liściastonosego nietoperza niż dziecko", co także odpowiadało prawdzie. Przyszedł bowiem na świat z obustronnymi rozszczepieniami górnej wargi oraz podniebienia. Środkowa część ust sterczała mu dziwnie do przodu, a nos miał spłaszczony.

Przedstawiciele władz szpitalnych postanowili nie pokazywać go matce od razu. Czekali, by się przekonać, czy dziecko zdoła przeżyć bez podawania tlenu. Umieścili je na sali noworodków, w łóżeczku na tyłach, i odwrócili twarzyczką od okna, przez które można było obserwować dzieci. Malec był w stanie sam oddychać, za to nie mógł jeść. Z rozszczepionym podniebieniem nie potrafił ssać.