Koniec wiadomości.
Myron siedział bez ruchu i wpatrywał się w ceglaną nagą, pozbawioną bluszczu ścianę. Kilka sekund wsłuchiwał się bezczynnie w telefoniczny sygnał. O co tu chodziło…? „Jest gotów zapłacić. Tego chcesz?”. Nacisnął gwiazdkę, żeby odtworzyć wiadomość. A potem jeszcze raz. Odsłuchałby jej pewnie po raz czwarty, gdyby w wejściu nie pojawił się Bowman.
Profesor zatrzymał się z dwójką studentów i wdał z nimi w bardzo poważną, bardzo ożywioną akademicką dyskusję. Uczelnia. Kontynuując niewątpliwie ważką wymianę poglądów, wyszli z kampusu i ruszyli Amsterdam Avenue. Myron schował komórkę do kieszeni i ruszył, trzymając się w pewnej odległości za nimi. Na Sto Dwunastej Ulicy trójka się rozstała. Dwaj studenci poszli dalej na południe. Bowman przeszedł przez ulicę i skierował się w stronę katedry Świętego Jana Bożego.
Katedra Świętego Jana Bożego to ciekawa, potężna świątynia, kubaturowo największa katedra na świecie (Bazylika Świętego Piotra w Rzymie nie zalicza się do katedr). Budowla ta jest jak miasto, w którym stoi: podniszczona, ale budzi podziw. Wysokich kolumn i wspaniałych witrażowych okien strzegą tablice z napisami ROBOTY NA WYSOKOŚCI (choć budowę przybytku rozpoczęto w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim, nigdy jej nie ukończono) i DLA TWOJEGO BEZPIECZEŃSTWA KATEDRA JEST STRZEŻONA PRZEZ PATROLE I MONITOROWANA ELEKTRONICZNIE. Dziury w granitowej fasadzie zasłaniają deski. Z lewej strony tego architektonicznego cudu stoją dwa aluminiowe baraki, przywodzące na myśl czołówkę z serialu o Gomerze Pyle’u. Na prawo mieści się Ogród Rzeźb z Fontanną Pokoju, olbrzymią rzeźbą, wprawiającą w różne nastroje, z wyjątkiem spokojnego. Mętlik złożony z odrąbanych głów i członków, szczypiec homara, skrzydeł, rąk sterczących z ziemi, jakby chciały uciec z piekła, mężczyzny skręcającego kark sarnie tworzyły atmosferę bliższą Dantemu w połączeniu z Goyą niż ospałemu spokojowi.
Bowman skierował się uliczką z prawej strony katedry. Mieściło się tam schronisko. Minął grupę bezdomnych w wytartych ubraniach ze sztucznych włókien i spodniach z obwisłymi siedzeniami. Któryś skinął ręką i coś zawołał. Bowman pomachał mu w odpowiedzi i zniknął w drzwiach. Myron rozważył sytuację. Nie miał wyboru. Musiał wejść do środka, choćby za cenę zdemaskowania.
Mijając bezdomnych, skinął im głową i uśmiechnął się. Odpowiedzieli mu tym samym. Do schroniska prowadziły dwuskrzydłowe czarne drzwi z tandetną firanką w progu. Nieco dalej dwie tablice informowały: UWAGA DZIECI, ZWOLNIJ oraz SZKOŁA KATEDRALNA. Schronisko dla bezdomnych i szkoła dla dzieci? Interesujące i praktyczne połączenie. Nie ma jak Nowy Jork.
Wszedł i natychmiast uderzył w niego wypalający włoski w nosie smród jak z fifki do narkotyków po całonocnym jaraniu. Spróbował się nie skrzywić. Pomieszczenie zapełniały obskurne materace i bezdomni. Bowman rozmawiał w kącie z kilkoma tubylcami. Żaden z nich nie był Cole’em Whitemanem alias Normanem Lowensteinem. Myron rozejrzał się po nieogolonych twarzach i pustych oczach.
Dostrzegli się w tej samej chwili.
Ich spojrzenia spotkały się najwyżej na sekundę, ale to wystarczyło. Cole Whiteman odwrócił się i puścił biegiem. Myron ruszył za nim, przedzierając się przez tłum. Profesor Bowman spostrzegł zamieszanie i z płonącym wzrokiem zastąpił mu drogę. Nie zwalniając kroku, Myron staranował go opuszczonym ramieniem. Jak napastnik Jim Brown. Tyle że na drodze Jima stawali tacy goliaci, jak Dick Butkus i Ray Nitschke, a nieważący z osiemdziesiąt kilo, pięćdziesięcioletni profesor college’u z miękkim brzuchem. Niemniej był pewną zawadą.
Cole Whiteman zniknął w tylnych drzwiach, zatrzaskując je za sobą. Myron pokonał je wkrótce po nim. Znaleźli się na dworze, lecz na krótko. Whiteman wbiegł po metalowych schodach i wpadł do katedry. Myron podążył za nim. W środku było bardzo podobnie jak na zewnątrz – okazałe przykłady dobrej architektury i sztuki sąsiadowały z lichotą i tandetą. Zamiast ław stały tam tanie składane krzesła, z granitowych murów zwieszały się bezładnie kunsztowne gobeliny, a grube kolumny obrosły drabinami.
Cole skierował się do najbliższych drzwi. Myron popędził za nim wśród odbitego od ogromnego łukowego sklepienia katedry echa stukoczących obcasów. Znów wylecieli na zewnątrz. Cole po krótkim biegu wzdłuż budowli wpadł do środka przez ciężkie drzwi przeciwpożarowe z napisem KURSY DOKSZTAŁCAJĄCE. W suterenie mieściła się albo szkoła, albo przedszkole. Pobiegli korytarzem z metalowymi, rozsypującymi się szafkami po bokach. Cole skręcił w prawo i zniknął za drewnianymi drzwiami.
Kiedy Myron otworzył je pchnięciem, stanął oko w oko z ciemną klatką schodową. Z dołu dobiegł go odgłos kroków. Ruszył kłusem. Z każdym stopniem robiło się ciemniej. Zstępował do podziemi katedry. Cementowe ściany lepiły się od wilgoci. Schodził do krypty, grobowca czy równie nieprzyjemnego pomieszczenia. Czy w amerykańskich katedrach też były krypty jak w europejskich?
Gdy dotarł do podnóża schodów, spowiły go ciemności, a światło na górze zmieniło w odległą poświatę. Wspaniale. Wszedł do pomieszczenia, które było czarną dziurą. Schylił głowę, łowiąc dźwięk niczym pies myśliwski. Cisza. Ręką poszukał kontaktu. Nie znalazł. Przesycone wilgocią ciemności zionęły przeraźliwym, bezwietrznym chłodem. Wcale mu się tu nie podobało. Nic a nic.
Ruszył z wolna na ślepo przed siebie, z rękami wyciągniętymi jak potwór Frankensteina.
– Cole! – zawołał. – Chcę tylko porozmawiać!
Jego słowa odbiły się twardym echem, zanikając jak piosenka w radiu.
Szedł dalej. Było tu cicho jak… w grobie. Półtora metra dalej na coś natrafił. Wyciągniętymi palcami dotknął gładkiej, zimnej powierzchni. Jak marmur, pomyślał. Przesunął dłońmi w dół. Jakiś posąg. Wymacał rękę, ramię, plecy, marmurowe skrzydło. Dekoracja nagrobka? Szybko cofnął rękę.
Znieruchomiał, znów zaczął nasłuchiwać. Słyszał jedynie szum w uszach, jakby ktoś przycisnął mu do nich muszle. Miał chęć wrócić na górę, ale nie mógł tego zrobić. Cole dowiedział się, że odkryto jego tożsamość. Ukryłby się ponownie i przepadł jak kamień w wodę. Była to więc jedyna szansa, żeby się z nim rozmówić.
Wymacując drogę nogą, Myron zrobił następny krok i dużym palcem uderzył w jakiś twardy przedmiot. Znowu marmur. Okrążył go. Coś szurnęło. Znieruchomiał. Dźwięk dobiegł od ziemi. Nie była to mysz. Coś większego. Przechylił głowę i czekał. Puls mu przyśpieszył. Oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności i rozróżniał już wzrokiem niewyraźne, wysokie figury. Posągi. Z pochylonymi głowami. Wyobraził sobie, jak z błogimi, charakterystycznymi dla sztuki sakralnej minami patrzą na niego pełne wiedzy, nabytej w pielgrzymce do lepszego miejsca niż to, w którym przebywają.
Zrobił jeszcze jeden krok i na jego kostce zacisnęły się zimne palce.
Krzyknął.
Ręka pociągnęła go za nogę i zwalił się na cement. Wierzgnął, wyszarpnął się, odczołgał do tyłu, plecami uderzył w marmur i usłyszał obłąkany śmiech mężczyzny. Od tego śmiechu zjeżyły mu się włosy na karku. Zaraz potem zaśmiał się następny. I jeszcze jeden. Miał wrażenie, że osacza go stado hien.
Zanim zdołał wstać, mężczyźni rzucili się na niego. Nie wiedział, ilu ich jest. Ręce ściągnęły go z powrotem na podłogę. Machnął na oślep pięścią. Trafił w czyjąś twarz. Zachrzęściło. Napastnik upadł. Ale inni dosięgli celu. Rozciągnięty na mokrym cemencie, walczył ślepo i zapamiętale. Słyszał pomruki. Nie było ucieczki od duszącego odoru ich ciał, alkoholu i rąk, które go oblazły. Jedna ściągnęła mu zegarek. Inna chwyciła portfel. Zadał następny cios. Trafił w żebra. Kolejny pomruk, upadł kolejny napastnik.
Ktoś zapalił latarkę i zaświecił mu prosto w oczy. Myron miał wrażenie, że jedzie na niego pociąg.
– W porządku, odsuńcie się – usłyszał głos.
Ręce wycofały się jak mokre węże. Myron spróbował usiąść.
– Nim zaczniesz kombinować, spójrz na to – rzekł głos zza światła latarki.