Ale ja wiem, dlaczego McMurphy się zmienił. Słyszałem jego rozmowę z ratownikiem. Po prostu stał się przebiegły. Tak samo jak tata, kiedy w końcu zrozumiał, że nie wygra z mieszkańcami The Dalles, którzy chcieli, żeby rząd postawił tamę, bo oznaczało to pieniądze, pracę i likwidację naszej wioski: niech ci parszywi Indianie biorą dwieście tysięcy dolarów, które rząd im daje, i wynoszą się w cholerę! Tata słusznie zrobił, podpisując akt sprzedaży; nic by nie zyskał, gdyby się im stawiał. Rząd i tak prędzej czy później zabrałby nam ziemię, a tym sposobem plemię dostało przynajmniej niezły kawał forsy. Tata mądrze postąpił. Teraz McMurphy również postępował mądrze. Rozumiałem go. Ustąpił nie z powodów, które wymyślali Okresowi, ale ponieważ było to najmądrzejsze, co mógł zrobić. Wiedziałem o tym, choć sam tego nie mówił, i powtarzałem sobie, że postępuje mądrze. Powtarzałem sobie w kółko, że rozwiązanie, które wybrał, jest bezpieczne. Jak chowanie się we mgle. Postępuje rozsądnie; każdy musi się z tym zgodzić. Wiem, co robi.

A potem pewnego ranka wiedzą to również wszyscy Okresowi, rozumieją, dlaczego ugiął się przed Wielką Oddziałową, i pojmują, że dopatrując się innych przyczyn, chcieli sami siebie oszukać. McMurphy nic im nie mówił o rozmowie z ratownikiem, ale oni i tak wiedzą. Moim zdaniem oddziałowa musiała przetransmitować w nocy tę wieść przewodami w podłodze, bo nagle po przebudzeniu pacjenci wiedzą o wszystkim. Widzę to po spojrzeniach, którymi obrzucają McMurphy’ego, kiedy wchodzi rano do świetlicy. Nie patrzą na niego, jakby byli źli czy jakby zawiedli się na nim, gdyż rozumieją nie gorzej ode mnie, że jedynie słuchając Wielkiej Oddziałowej może się doczekać zwolnienia ze szpitala; niemniej ich spojrzenia mówią wyraźnie, że wiele by dali, by sprawy potoczyły się inaczej.

Nawet Cheswick rozumiał McMurphy’ego i nie miał do niego żalu o to, że go nie poparł i nie zrobił awantury o racjonowanie papierosów. Cheswick wrócił z oddziału dla furiatów po tym, jak siostra Ratched nadała do wszystkich łóżek swój komunikat, i powiedział McMurphy’emu, iż nie dziwi się, że właśnie tak postąpił, było to naprawdę najmądrzejsze, co mógł zrobić, i gdyby sam pamiętał o tym, że Mack jest na przymusowym leczeniu, nigdy by go nie stawiał w podobnie kłopotliwej sytuacji. Powiedział to McMurphy’emu w drodze na basen. A gdy doszliśmy na miejsce, dodał, że jednak żałuje, iż nikt wtedy nic nie zrobił, i skoczył do wody. I tak mocno zacisnął palce na okratowaniu rury odpływowej na dnie, że ani rosły ratownik, ani McMurphy, ani dwaj czarni nie mogli go oderwać, a nim przynieśli śrubokręt, odkręcili kratę i wyciągnęli Cheswicka na brzeg – wciąż wczepionego w nią zsiniałymi, pulchnymi palcami – on już nie żył.

Stojąc w kolejce po obiad widzę, jak gdzieś przede mną wylatuje w powietrze taca – zielona, plastykowa chmura kropiąca mlekiem, groszkiem i zupą jarzynową. Sefelt wyskakuje na jednej nodze z szeregu pacjentów i z rękami wysoko w powietrzu, wygięty w sztywny łuk, pada do tyłu tuż przy mnie, błyskając wywróconymi białkami. Wali głową w posadzkę z głuchym trzaskiem, jakby ktoś uderzył pod wodą kamieniem o kamień, i leży na niej wyprężony w pałąk niby dygocący, rozedrgany most. Fredrickson i Scanlon rzucają mu się na pomoc, ale duży czarny odpycha ich, wyciąga z tylnej kieszeni spodni płaski patyk owinięty poplamionym na brązowo plastrem, siłą rozwiera Sefeltowi usta i wpycha mu patyk między zęby. Słyszę, jak patyk pęka, kiedy Sefelt zaciska szczęki. Sam czuję na języku smak drewna. Drgawki Sefelta stają się rzadsze, ale za to przybierają na sile; potężne skurcze podnoszą go do góry wygiętego w łuk, żeby po chwili znów go rozpłaszczyć na posadzce – unosi się i opada, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie, kiedy staje nad nim Wielka Oddziałowa, rozpływa się u jej stóp niczym szara kałuża.

Oddziałowa składa dłonie na brzuchu, jakby trzymała w nich świecę, i przypatruje się mazi wyciekającej z nogawek, kołnierza i rękawów szpitalnej odzieży.

– Pan Sefelt? – pyta czarnego.

– Tak. Uhm! – Czarny ciągnie patyk, usiłując go odzyskać. – Pan Sefelt.

– No proszę, a twierdził, że nie potrzebuje brać leków! – Oddziałowa kiwa głową i cofa się o krok, żeby maź na posadzce nie poplamiła jej białych butów. Podnosi wzrok i spogląda po Okresowych, którzy przypatrują się Sefeltowi otoczywszy go kołem. Znów kiwa głową i powtarza: -…nie potrzebuję brać leków!

Uśmiecha się cierpliwie, ze współczuciem, a zarazem obrzydzeniem – pewnie długo pracowała nad tą miną.

McMurphy pierwszy raz jest świadkiem podobnego zdarzenia.

– Co mu się stało? – pyta.

Oddziałowa wciąż wpatruje się w kałużę; odpowiada McMurphy’emu, nie podnosząc oczu.

– Pan Sefelt jest epileptykiem, panie McMurphy. To znaczy, że jeśli nie będzie się stosował do zaleceń lekarskich, może w każdej chwili mieć napad. Ale pan Sefelt woli się kierować własnym rozumem. Ostrzegaliśmy go, że to się właśnie tak skończy, jeśli nie będzie brał leków. Ale na upór nie ma lekarstwa.

Fredrickson z gniewnie najeżonymi brwiami robi krok do przodu. Jest to żylasty, bezkrwisty blondyn z jasnymi, krzaczastymi brwiami i końską szczęką, który czasami lubi się stawiać podobnie jak Cheswick – wścieka się, wrzeszczy, ruga pielęgniarki i odgraża się, że pójdzie precz z tego parszywego szpitala. Pielęgniarki pozwalają mu krzyczeć i wymachiwać pięścią, a kiedy się uspokoi, mówią: “W porządku, panie Fredrickson, zaraz wypiszemy zwolnienie”, po czym zakładają się między sobą, ile czasu upłynie, zanim z miną winowajcy zastuka do dyżurki i będzie je prosił, żeby się nie gniewały, puściły w niepamięć bzdury, które wygadywał ze zdenerwowania, i schowały na razie formularz z powrotem do szuflady, dobrze?

Teraz podchodzi do oddziałowej, wygrażając jej pięścią.

– A więc to tak, co? To tak? Będzie się siostra znęcać nad biedakiem, jakby miał atak jej na złość?

Oddziałowa pocieszycielskim gestem kładzie mu rękę na ramieniu i Fredrickson natychmiast opuszcza pięść.

– Nie przejmuj się, Bruce. Twojemu przyjacielowi nic nie będzie. Zapewne nie łykał dilantiny. Nie mam pojęcia, co robi z pastylkami.

Wie równie dobrze jak my; Sefelt chowa pastylki pod język, a potem oddaje Fredricksonowi. Nie chce ich brać, bo twierdzi, że mają wręcz katastrofalne działanie uboczne, natomiast Fredrickson – panicznie bojący się ataków – chętnie łyka podwójną dawkę. Oddziałowa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, przebija to nawet z jej tonu, ale patrząc na nią, gdy tak stoi z dobrotliwym, współczującym uśmiechem na ustach, nikt by się nie domyślił, jak świetnie jest zorientowana w sytuacji.

– Taaak – mówi Fredrickson, ale już nie potrafi wzniecić w sobie gniewu. – Tylko że siostra wszystko upraszcza. Decyzja, czy brać leki, czy nie, wcale nie jest łatwa. Siostra wie, jak Sefelt martwi się o swój wygląd, powtarza, że nie podoba się kobietom, i wini dilantinę…

– Wiem – odpowiada oddziałowa i znów dotyka jego ramienia. – Wini lek za to, że wypadają mu włosy. Biedny starowina…

– Wcale nie jest stary!

– Wiem, Bruce. Dlaczego się denerwujesz? Nie mogę zrozumieć, co was takiego łączy, że go ciągle bronisz?

– Ech, do licha! – woła Fredrickson i wpycha pięści do kieszeni.

Oddziałowa schyla się, wyciera kawałek posadzki, klęka na jednym kolanie i zaczyna ugniatać Sefelta jak ciasto, by nadać mu ludzki kształt. Mówi czarnemu, że ma pozostać przy biednym starowinie, a ona pójdzie sprowadzić dla niego wózek; niech zawiozą Sefelta do sypialni i pozwolą mu spać przez resztę dnia. Prostując się, znów klepie Fredricksona po ramieniu, na co ten mruczy:

– Ja przecież też muszę brać dilantinę. Stąd wiem, jak Sefeltowi ciężko się zdecydować. Dlatego właśnie… Ech, do licha…

– Rozumiem, Bruce, że obu wam nie jest łatwo, ale chyba już wszystko jest lepsze niż to!

Fredrickson patrzy w kierunku wskazanym przez oddziałową. Sefelt po części wrócił już do siebie; jego klatka piersiowa unosi się i opada, gdy epileptyk parskając śliną wciąga z charkotem powietrze. Na głowie, tam gdzie uderzył nią o posadzkę, wyrósł guz wielkości kurzego jaja, a choć patyk sterczący mu z ust nadal otacza czerwona piana, jego oczy obracają się powoli i białka ustępują miejsca źrenicom. Sefelt to zaciska kurczowo, to znów rozwiera palce rozkrzyżowanych rąk, podobnie jak pacjenci przywiązywani pasami do stołu zabiegowego we wstrząsówce, którym dym idzie z dłoni, gdy technicy włączają prąd. Sefelt i Fredrickson nigdy nie byli we wstrząsówce. Są tak zbudowani, że sami wytwarzają elektryczność i magazynują ją w kręgosłupie. Ilekroć podpadną oddziałowej, wystarczy, że wciśnie guzik na tablicy rozdzielczej w dyżurce – obaj bowiem są podłączeni pod zdalne sterowanie – a wtedy, choćby byli akurat w połowie pysznego świńskiego dowcipu, sztywnieją natychmiast, zupełnie jakby piorun trafił ich między nerki. Oddziałowa nie musi zadawać sobie trudu, żeby odsyłać ich na elektrowstrząsy.