Starałem się patrzeć tam gdzie pies, żeby je dojrzeć, ale było za ciemno. Gęganie stawało się coraz bliższe; miałem wrażenie, że gęsi lecą przez sypialnię i zaraz przefruną mi nad głową. A potem ujrzałem je na tle księżyca – czarny, ruchomy naszyjnik w kształcie litery V lecący za gąsiorem przewodnikiem. Przez sekundę przewodnik znajdował się na samym środku tarczy, większy od innych ptaków, czarny krzyż zamykający i rozpościerający ramiona, a potem znów znikł w mroku razem z całym kluczem.

Wreszcie krzyk gęsi ucichł w oddali i słyszałem go już tylko w pamięci. Pies słyszał ptaki znacznie dłużej ode mnie. Nadal stał z łapą w górze – nawet gdy przelatywały nad nami, nie drgnął ani nie zaszczekał. Kiedy przestał je słyszeć, zaczai biec za nimi w podskokach przez trawnik w stronę szosy, równo i pewnie, jakby miał wyznaczone spotkanie. Wstrzymałem oddech i słyszałem miarowy tętent jego szerokich łap, a potem dobiegł mnie warkot samochodu przyspieszającego po wyjściu z zakrętu. Reflektory rozbłysły nad wzniesieniem i spojrzały w dół szosy. Patrzyłem, jak samochód i pies zdążają do tego samego punktu.

Pies dobiegał akurat do barierki okalającej teren szpitala, kiedy poczułem, że ktoś staje obok mnie. Dwie osoby. Nie odwracając się, poznałem, że to czarny nazwiskiem Geever i pielęgniarka ze znamieniem i krzyżykiem na szyi. Zaczęło mi wirować w głowie ze strachu…

Czarny chwyta mnie za ramię i odwraca twarzą do siebie.

– Odprowadzę go – mówi.

– Panie Bromden, przy oknie jest chłodno – oświadcza pielęgniarka. – Wrócimy grzecznie do miłego, ciepłego łóżeczka, prawda?

– On nic nie słyszy – stwierdza czarny. – Odprowadzę go. Ciągle się odwiązuje i łazi po oddziale.

Poruszam się – wtedy pielęgniarka cofa się o krok i mówi do czarnego:

– Jeśli byłby pan tak dobry…

Cały czas obraca w palcach łańcuszek na szyi. W domu zamyka się w łazience, żeby jej nikt nie widział, rozbiera do naga i pociera krzyżykiem znamię biegnące od kącika ust przez ramiona aż do piersi. Trze znamię ile sił, klepiąc jednocześnie zdrowaśki, lecz to nic nie pomaga. Spogląda do lustra; znamię jest jeszcze ciemniejsze, niż było. Wtedy pielęgniarka bierze drucianą szczotkę używaną do zeskrobywania farby z łódek, zdrapuje nią znamię, naciąga koszulę nocną na krwawiącą ranę i kładzie się do łóżka.

Ale za dużo ma w sobie tego świństwa. W nocy podchodzi jej do gardła, wylewa się kącikiem ust i ścieka po podbródku na ramiona i piersi. Rano pielęgniarka widzi, że znów ma znamię, nie przychodzi jej jednak do głowy, iż wypłynęło z niej samej – niby dlaczego? Jest przecież dobrą katoliczką! – i winą obarcza mnie oraz pozostałych pacjentów, którymi musi się opiekować. To nasza wina i pielęgniarka zemści się na nas, choćby miała skonać. Och, żeby McMurphy się obudził i mi pomógł!

– Niech go pan przy wiąże do łóżka, panie Geever, a ja przygotuję zastrzyk.

Na zebraniach grupy wywlekano urazy tak dawne, że często ich przyczyny zostały już usunięte. Teraz, gdy mieli za sobą McMurphy’ego, chłopcy krytykowali wszystko, co im się nie podobało na oddziale.

– Dlaczego w soboty i niedziele zamyka się rano sypialnie? – pytał Cheswick albo któryś inny. – Czy człowiek nie może mieć ani chwili dla siebie?

– Właśnie, siostro Ratched – wtrącał McMurphy. – Dlaczego?

– Gdybyśmy nie zamykali sypialni, to jak wiemy z doświadczenia, większość pacjentów wracałaby do łóżka prosto po śniadaniu.

– Co w tym złego? Przecież nawet normalni ludzie lubią dłużej pospać w wolne dni.

– Panowie dlatego znaleźli się w szpitalu – mówiła oddziałowa takim tonem, jakby powtarzała to po raz setny – że nie potrafili się dostosować do życia w społeczeństwie. Doktor Spivey i ja uważamy, że każda chwila spędzona w towarzystwie kolegów – co prawda nie wszystkich – ma znaczenie terapeutyczne, podczas gdy każda chwila spędzona na samotnych rozmyślaniach tylko powiększa waszą alienację.

– Czy dlatego musi być przynajmniej ośmiu chętnych, zanim można iść na terapię zajęciową czy fizjoterapię?

– Właśnie.

– A więc jeśli ktoś chce być sam, to znaczy, że jest chory, tak?

– Tego nie powiedziałam…

– Czyli idąc się załatwić, też powinienem brać siedmiu kumpli, żebym przypadkiem nie rozmyślał, siedząc na kiblu?

Zanim oddziałowa miała czas odpowiedzieć, Cheswick zrywał się z krzesła i krzyczał:

– Tak siostra uważa, tak?

– Właśnie tak? Właśnie tak? – dopytywali się inni Okresowi siedzący w świetlicy.

Oddziałowa czekała, aż zamilkną i znów zapanuje cisza, po czym mówiła spokojnie:

– Jeśli panowie się opanują i będą się zachowywać jak dorośli, a nie jak banda rozwrzeszczanych dzieci, zapytamy doktora, czy jego zdaniem zmiana regulaminu byłaby obecnie wskazana. Panie doktorze?

Wszyscy wiedzieli, co orzeknie lekarz, więc zamiast go dopuścić do głosu, Cheswick zgłaszał szybko następną pretensję.

– Co z naszymi papierosami, siostro Ratched?

– Właśnie, właśnie – mruczeli pacjenci.

Tym razem, nim oddziałowa się namyśliła, co odpowiedzieć, McMurphy zwrócił się wprost do lekarza:

– A więc co z naszymi papierosami, doktorze? Jakim prawem ona trzyma nasze papierosy u siebie na biurku, jakby sama je kupiła, i wydziela nam po paczce, kiedy jej przyjdzie ochota? Nie po to kupuję karton szlugów, żeby ktoś mi dyktował, kiedy mogę je palić!

Lekarz odchylił głowę i spojrzał na oddziałową przez binokle. Nie mówiła mu, że zabrała wszystkim papierosy, aby ukrócić hazard.

– O co tu chodzi, siostro Ratched? Nic mi nie wiadomo…

– Uważam, panie doktorze, że trzy, cztery, a czasem nawet i pięć paczek papierosów dziennie to stanowczo za dużo. A tyle właśnie zaczęli palić pacjenci, odkąd zjawił się na oddziale pan McMurphy. Dlatego uznałam, że najlepiej będzie rekwirować pacjentom papierosy kupowane w bufecie i wydzielać je im po paczce dziennie.

McMurphy pochylił się do przodu i szepnął głośno do Cheswicka:

– Słyszałem, że jej najnowsze rozporządzenie dotyczy chodzenia do sracza: mało, że każdy musi zabierać ze sobą siedmiu kumpli, to wolno mu chodzić tylko dwa razy dziennie i jedynie wtedy, kiedy ona się zgodzi!

Po czym osunął się na oparcie i śmiał tak głośno, że przez okrągłą minutę nikt nie mógł nic powiedzieć.

McMurphy setnie się bawił, wszczynając cały ten rejwach, choć nie mógł zrozumieć, dlaczego personel nie stara się go ukrócić, a zwłaszcza dlaczego Wielka Oddziałowa schodzi mu z drogi.

– Myślałem, że twardsza z niej sztuka – rzekł do Hardinga po kolejnym zebraniu. – A wystarczyła jedna awantura, żeby nauczyć babę moresu. Co prawda zachowuje się tak – zmarszczył brwi – jakby miała asy ukryte w rękawie białego fartucha.

Ale bawił się tylko do następnej środy. Wtedy dowiedział się, dlaczego Wielka Oddziałowa jest taka pewna siebie. W środy czarni zbierają wszystkich, którzy nie mają grzybicy albo innego syfa, i prowadzą na basen, nie pytając, czy kto ma na to ochotę, czy nie. Kiedy oddział zalegała mgła, kryłem się w niej, żeby nie iść. Bałem się basenu; przerażało mnie, że wejdę na głęboką wodę i utonę, że wessie mnie rura odpływowa i wyrzuci dopiero na środku oceanu. Kiedy byłem mały i mieszkałem nad rzeką Kolumbia, nie brakło mi odwagi: wraz z mężczyznami piąłem się po rusztowaniach wzniesionych przy wodospadach, biegałem w tęczowej mgiełce po śliskich deskach nad ryczącą, spienioną wodą – i to nawet bez podkutych ćwiekami butów, które wkładali mężczyźni. Ale gdy zobaczyłem, że tata zaczyna ulegać różnym lękom, mnie również ogarnęły strachy; w końcu bałem się nawet kałuży.

Wyszliśmy z przebieralni prosto na rozkołysany basen, pełen chlapiących się mężczyzn, których wrzaski i krzyki odbijały się od sufitu, jak zawsze na krytych pływalniach. Czarni zagonili nas do wody. Była przyjemna i ciepła, ale nie miałem ochoty oddalać się od brzegu; ponieważ zaś czarni chodzą wzdłuż basenu z długimi bambusowymi drągami i wypychają wszystkich na środek, postanowiłem trzymać się blisko McMurphy’ego -wiedziałem, że nikt nie będzie go zmuszał wbrew jego woli do wypłynięcia na głęboką wodę.