Teraz szarpie Fredricksona za ramię, jakby go chciała wyrwać z drzemki, i mówi:

– Jeśli nawet przyjmiemy, że lek ma szkodliwe działanie uboczne, czy może być coś gorszego od tego?

Fredrickson wpatruje się w Sefelta i unosi jasne brwi, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że i on tak wygląda przynajmniej raz w miesiącu. Oddziałowa uśmiecha się, klepie go po ramieniu i idzie w stronę drzwi, obrzucając gniewnym spojrzeniem pozostałych Okresowych, bo chce ich zawstydzić, że się tłoczą, by obejrzeć to nieprzyjemne zajście. Po jej wyjściu z jadalni Fredrickson otrząsa się i uśmiecha z przymusem.

– Sam nie wiem, czemu się zezłościłem na siostrę… Przecież nie zrobiła chyba nic takiego, co by usprawiedliwiało mój wybuch, prawda?

Nie oczekuje odpowiedzi; po prostu nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta przyczyny swojego wybuchu. Znów się otrząsa i wolno odsuwa od grupy. McMurphy podchodzi do niego i pyta cicho, jaki lek muszą brać on i Sefelt.

– Dilantinę. Jest to środek przeciwdrgawkowy, choć nie wiem, co ci do tego.

– Nie skutkuje czy co?

– Skutkuje, jeśli się go bierze.

– Więc o co wam idzie? Bierzcie go i koniec.

– Nic ci do tego, ale dobra! Pokażę ci, o co nam idzie!

Fredrickson podnosi rękę, chwyta palcami dolną wargę i odciąga ją w dół, ukazując poszarpane, bezkrwiste dziąsła i długie, lśniące zęby.

– Dziązła – wyjaśnia, nie puszczając wargi. – Od dilantiny niją dziązła. A podczas napadu łamiesz zęby, bo…

Z posadzki rozlega się trzask. Przenoszą wzrok na rzężącego, charczącego Sefelta, akurat gdy czarny wyciąga mu z ust owinięty plastrem patyk, a razem z nim dwa wyłamane zęby.

Scanlon bierze tacę i odłącza się od pozostałych, mrucząc:

– Pieskie życie. I tak źle, i tak niedobrze. Nie wiadomo, co począć.

– Wiem, co masz na myśli – mówi McMurphy, ale nie odrywa oczu od twarzy przychodzącego wolno do siebie Sefelta. Jego własna twarz ma teraz ten sam napięty, zaszczuty i zdumiony wyraz co ta na podłodze.

Zlikwidowali usterki i znów wszystko funkcjonuje prawidłowo; wróciły równe, precyzyjne ruchy marionetek. Szósta trzydzieści – pobudka; siódma – śniadanie, ósma – Chronicy dostają łamigłówki, Okresowi karty… za szybą dyżurki widzę białe dłonie Wielkiej Oddziałowej fruwające nad pokrętłami.

Czasem czarni zabierają mnie z Okresowymi, a czasem nie. Pewnego dnia biorą mnie z nimi do biblioteki; podchodzę do działu literatury technicznej i czytam tytuły podręczników elektroniki, z których korzystałem, studiując przez rok na wyższej uczelni – pamiętam, że wypełniają je schematy, równania i teorie: trwałe, pewne, bezpieczne.

Chcę obejrzeć jedną z książek, ale się boję. Boję się nawet poruszyć. Mam wrażenie, że unoszę się w żółtym, zakurzonym powietrzu biblioteki, mniej więcej w połowie drogi między podłogą a sufitem. Nade mną chwieją się półki ze stosami książek, biegnące szalonymi zygzakami po ścianach i ustawione do siebie pod wszelkimi możliwymi kątami. Ta przegina się na lewo, tamta na prawo. Niektóre są pochylone; nie wiem, dlaczego nie spadają z nich książki. Półki piętrzą się jedne na drugich i znikają gdzieś w górze; znajduję się w środku tej chwiejnej konstrukcji, podpartej drągami, wzmocnionej przez listwy i deski, podtrzymywanej przez drabinki. Bóg raczy wiedzieć, co by się stało, gdybym wyciągnął z półki książkę.

Słyszę, że ktoś wchodzi do biblioteki: to czarny z naszego oddziału i żona Hardinga. Rozmawiają i uśmiechają się do siebie.

– Hej, panie Dale! – woła czarny do Hardinga czytającego książkę. – Spójrz pan tylko, kto przyszedł! Mówiłem jej, że to nie pora odwiedzin, ale tak ładnie prosiła, że nie mogłem odmówić. – Pozostawia ją przed Hardingiem i wraca do drzwi, szepcząc do niej zagadkowo: – Tylko nie zapomnij, słyszysz?

Żona Hardinga posyła czarnemu całusa, po czym – kołysząc biodrami – odwraca się do męża.

– Cześć, Dale.

– Cześć, kochanie – odpowiada Harding, ale nie podchodzi do żony. Ogląda się tylko na obserwujących ich Okresowych.

Żona Hardinga dorównuje mu wzrostem. Ma buty na wysokich obcasach i czarną torebkę, której nie trzyma za pasek, lecz tak, jak trzyma się książkę. Na tle lakierowanej czarnej skóry pomalowane paznokcie wyglądają jak krople krwi.

– Hej, Mack! – woła Harding do McMurphy’ego, który siedzi w drugim końcu biblioteki i przegląda komiks. – Jeśli zechcesz przerwać na chwilę ową pasjonującą lekturę, przedstawię cię mojej małżonce i mojej Nemezis; nie zawahałbym się nawet przed określeniem jej jako mojej lepszej połowy, gdyby nie to, że ten banalny zwrot zakłada równy podział, prawda?

Uśmiecha się z przymusem i wsuwa do kieszeni koszuli dwa smukłe palce barwy kości słoniowej, żeby wziąć papierosa; manipulują przez moment przy paczce i wyciągają ostatniego. Papieros drży, kiedy Harding wkłada go do ust. Dotychczas ani on, ani jego żona nie zrobili kroku w swoją stronę.

McMurphy wstaje ciężko z fotela i podchodzi do nich, ściągając cyklistówkę. Kobieta spogląda na niego i z uśmiechem podnosi jedną brew.

– Dzień dobry pani – mówi McMurphy.

Żona Hardinga uśmiecha się jeszcze szerzej i oznajmia:

– Nie znoszę, jak ktoś mi mówi per pani, Mack. Mów mi Vera, dobrze?

Siadają w trójkę na kanapie, którą przedtem zajmował Harding, po czym Harding zaczyna opowiadać żonie o McMurphym i o tym, jak rudzielcowi udało się wyprowadzić z równowagi oddziałową, Vera zaś uśmiecha się i oświadcza, że wcale jej to nie dziwi. Przejęty opowieścią Harding zapomina o swoich rękach, które zaczynają kreślić w powietrzu to, o czym mówi, tańcząc w takt jego głosu niczym dwie piękne baletnice odziane na biało. Ręce Hardinga potrafią czynić cuda. Ale gdy historia dobiega końca, on zaś spostrzega, że McMurphy i Vera obserwują jego dłonie, wciska je między kolana. Śmieje się przy tym z zakłopotaniem, a wtedy żona mówi do niego:

– Kiedy się wreszcie nauczysz śmiać, Dale, zamiast piszczeć jak mysz?

McMurphy podobnie się wyraził o śmiechu Hardinga pierwszego dnia swojego pobytu w szpitalu, ale było to trochę co innego, i o ile słowa McMurphy’ego uspokoiły Hardinga, o tyle słowa żony denerwują go jeszcze bardziej.

Vera prosi o papierosa, więc Harding znów sięga do kieszeni; paczka jest jednak pusta.

– Racjonują nam papierosy po paczce dziennie – mówi, wysuwając do przodu chude ramiona, jakby chciał ukryć wypalonego do połowy papierosa, którego trzyma w ręce. – W tej sytuacji, najdroższa, trudno być rycerskim wobec dam.

– Och, Dale, zawsze ci mało, co?

Harding spogląda na nią i uśmiecha się, a w oczach zapalają mu się gorączkowe, figlarne ogniki.

– Czy to miała być aluzja, czy też nadal rozmawiamy tylko o papierosach? Zresztą wszystko jedno; zapewne i tak znasz odpowiedź na swoje pytanie, bez względu na to, co sobie imaginowałaś.

– Niczego sobie nie imarginowałam, Dale…

– Nic sobie nie imaginowałaś, najdroższa. Słownictwo Very, McMurphy, jest niemal tak ograniczone jak twoje. Posłuchaj, kochanie; mówi się imaginacja, imagizm…

– Dość! Wystarczy! Rozum to sobie, jak chcesz. Zawsze ci mało. Imarginowałam sobie wszystko!

– Imaginowałaś sobie, mój geniuszku.

Vera przez sekundę wpatruje się w niego gniewnie, po czym odwraca się do McMurphy’ego.

– A ty, Mack? Chyba poczęstowanie kobiety papierosem nie jest zadaniem ponad twoje siły?

McMurphy trzyma paczkę na kolanach. Spogląda na nią, jakby wolał, żeby jej nie było, i mówi:

– Pewnie, zawsze mam szlugi. Palę cudze, kiedy tylko mogę, i dlatego paczka starcza mi na dłużej niż Hardingowi. On pali tylko własne. Przez to szybciej mu się…

– Nie usprawiedliwiaj mnie, przyjacielu. Do ciebie to nie pasuje, a mnie nie pomoże.

– Słusznie – wtrąca kobieta. – Lepiej zapal mi papierosa.

I pochyla się nad zapałką tak nisko, że z drugiego końca biblioteki mogę zajrzeć jej w dekolt.