Potem wspomina o przyjaciołach Hardinga, mówiąc, że pragnie, by przestali ją nachodzić i pytać o niego.

– Wiesz, jakie to typki, Mack? Lalusiowaci chłopcy ze starannie ufryzowanymi, ładnymi, długimi włosami i wiotkimi dłońmi, którymi tak ślicznie wymachują w powietrzu.

Harding dopytuje się, czy jego przyjaciele rzeczywiście wpadają tylko dlatego, że chcą się z nim zobaczyć, na co Vera odpowiada, że faceci, którzy przychodzą do niej, potrafią wymachiwać czymś więcej niż wiotkimi dłońmi.

Nagle wstaje i oświadcza, że musi już iść. Podaje rękę McMurphy’emu, mówiąc, że ma nadzieję jeszcze się z nim zobaczyć, i wychodzi z biblioteki. McMurphy nie odzywa się słowem. Słysząc stukot obcasów, wszyscy podnoszą oczy i obserwują Verę, gdy idzie korytarzem, dopóki nie zniknie za rogiem.

– Co o niej myślisz? – pyta Harding.

McMurphy raptownie podrywa głowę.

– Ale ma bufory! – To jedyne, co mu przychodzi na myśl. – Nie gorsze niż stara Ratched.

– Nie chodzi mi o jej wygląd, przyjacielu, lecz…

– Do diabła, Harding! – woła nagle McMurphy. – Nie wiem, co mam myśleć! Czego ode mnie chcesz? Nie jestem poradnią matrymonialną. Wiem tylko, że choć wszyscy mają swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy jak wyśmiewanie i poniżanie innych. Mam ci współczuć, powiedzieć, że ożeniłeś się z wredną suką. A przecież ona też nie czuła się jak królowa, kiedy jej docinałeś! Mam gdzieś ciebie i twoje “co myślisz?” Mam dość własnych zmartwień i nie zamierzam brać twoich na kark! Odpieprz się! – Rozgląda się po sali, mierząc gniewnym wzrokiem Okresowych. – To się tyczy was wszystkich! Odpieprzcie się, do cholery, przestańcie się mnie wreszcie czepiać!

Wsadza czapkę na głowę, przechodzi przez bibliotekę i znów bierze komiks. Okresowi spoglądają po sobie z otwartymi ustami. O co się na nich wścieka? Przecież nikt się go nie czepia. Odkąd się dowiedzieli, że musi słuchać oddziałowej, aby uzyskać zwolnienie, nikt go nawet o nic nie prosił. Dziwią się, że tak się wkurzył na Hardinga, i nie mogą pojąć, dlaczego złapał z furią komiks i wetknął nos w kartki, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek go widział, lub sam nie chciał patrzeć na nikogo.

Wieczorem przy kolacji przeprasza Hardinga; mówi, że nie wie, co go napadło. Harding oświadcza, że to na pewno wina jego żony; często działa tak na ludzi. McMurphy siedzi ze wzrokiem utkwionym w filiżance.

– Nie wiem, stary. Do licha, poznałem ją dopiero dziś po południu, a już od tygodnia męczą mnie po nocach zmory.

– Ojej, panie McMurphy! – woła Harding, naśladując małego stażystę, który przychodzi na zebrania. – Musi mi pan o nich koniecznie opowiedzieć. Chwileczkę, wezmę tylko notes i ołówek. – Błaznuje, żeby rozładować napięcie wywołane przeprosinami McMurphy’ego. Bierze serwetkę, łyżkę i udaje, że szykuje się do notowania. – Słucham. Co dokładnie widzi pan w tych… snach?

McMurphy nawet się nie uśmiecha.

– Nie wiem, stary. Chyba tylko twarze… same twarze.

*

Nazajutrz rano w gabinecie hydroterapii Martini staje za konsolą i zaczyna udawać pilota odrzutowca. Pokerzyści przerywają grę, żeby pośmiać się z jego wygłupów.

– liiiiiaahHUUuumrrrr. Ziemia wzywa pilota, ziemia wzywa pilota; zlokalizowano nieznany obiekt, czterdzieści szesnaście na sto; prawdopodobnie pocisk nieprzyjacielski. Zbadać natychmiast! liiahhUUUmmmm.

Martini przekręca gałkę, przerzuca dźwignię i pochyla się, kiedy samolot wchodzi w zakręt. Przesuwa do oporu pałąk z boku konsoli, ale choć igła na tarczy wychyla się do końca, z kranów umieszczonych wewnątrz wyłożonej kaflami budki stojącej po drugiej stronie gabinetu nie tryska woda. Urządzenie nie jest podłączone do sieci, bo hydroterapia dawno wyszła z mody. Fabrycznie nowy chromowany sprzęt i stalowa konsola nigdy nie były w użyciu. Gdyby nie warstwa lśniącego chromu, urządzenie wyglądałoby zupełnie tak samo jak to, którym posługiwano się w starym szpitalu przed piętnastu laty: budka z kranami mogącymi pod dowolnym kątem polewać pacjenta strumieniami wody, a naprzeciw niej konsola, za którą stał technik w gumowym fartuchu i manipulował pokrętłami, ustalając, gdzie skierować strumień, jakiej mocy i jakiej temperatury – początkowo na przykład łagodny i kojący, potem nagle ostry jak igła – pacjent wisiał bezwładnie w płóciennych szelkach między wylotami kranów, cały mokry, ze skórą pomarszczoną od wody, a technik cieszył się swoją zabawką.

– liiaauuu Uuummm… Pilot do wieży, pilot do wieży; pocisk w polu widzenia, biorę go na celownik…

Martini pochyla się nad konsolą i celuje w budkę. Przymyka jedno oko, mierząc w sam jej środek.

– Gotuj broń, cel, p…

Nagle odrywa ręce od konsoli, prostuje się tak szybko, że włosy stają mu dęba, i wybałuszając oczy, wpatruje się z przerażeniem w budkę. Gracze obracają się na krzesłach i spoglądają tam gdzie on, widzą jednak tylko metalowe sprzączki kołyszące się na sztywnych, nowych parcianych szelkach między wylotami kranów.

Martini odwraca się i patrzy prosto na McMurphy’ego. Tylko na niego.

– Widzisz ich? Widzisz?

– Gdzie, Mart? Nikogo nie widzę.

– W tych szelkach. Nie widzisz?

McMurphy uważnie przygląda się budce.

– Nie. Absolutnie nic.

– Zaczekaj. Chcą, żebyś ich zobaczył – nalega Martini.

– Cholera, Martini, mówię ci, że nic nie widzę! Rozumiesz? Absolutnie nic!

– Ha! – woła Martini i kiwa głową. – Ja też nic nie widzę. Tylko żartowałem.

McMurphy dzieli talię na dwie części i z głośnym szelestem tasuje karty.

– Hm… Nie lubię takich żartów, Mart. – Znów dzieli karty, żeby je przetasować, ale nagle rozsypują się na wszystkie strony, jakby talia wybuchnęła z siłą bomby w jego drżących dłoniach.

Pamiętam, że w piątek w trzy tygodnie po głosowaniu nad zmianą godzin oglądania telewizji zapędzono tych z nas, którzy ruszali się o własnych siłach, do głównego budynku na – jak nam usiłowali wmówić – kontrolne prześwietlenia klatki piersiowej, choć ja wiedziałem, iż właśnie w ten sposób sprawdzają, czy wszystkie wmontowane nam instalacje funkcjonują należycie.

Siedzimy obok siebie na długiej ławce w korytarzu przy drzwiach z napisem RENTGEN. Za następnymi drzwiami urzęduje laryngolog, który w zimie ogląda nam gardła. Po przeciwnej stronie korytarza stoi druga ławka; za nią są stalowe drzwi. Te z rzędami nitów. I bez numeru. Drzemią na niej dwaj faceci pilnowani przez dwóch czarnych, a trzeci przechodzi właśnie zabieg – słyszę, jak krzyczy. Nagle drzwi otwierają się z chrzęstem do wewnątrz – widzę migoczące w środku lampy – i sanitariusze wywożą na wózku wciąż jeszcze dymiącego nieszczęśnika. Z całej siły chwytam się rękami ławki, żeby mnie nie wessało do gabinetu elektrowstrząsów. Dwóch sanitariuszy, czarny i biały, podnosi na nogi jednego z czekających na ławce; zatacza się otumaniony przez leki – idący do wstrząsówki zawsze dostają czerwone kapsułki – i leci im przez ręce. Wpychają go do gabinetu, a tam już technicy biorą go pod pachy. Widzę go jeszcze przez ułamek sekundy, akurat kiedy facet zdaje sobie sprawę, gdzie trafił, i zapiera się nogami o betonową posadzkę, żeby nie dać się zaciągnąć na stół zabiegowy – a potem drzwi obite z drugiej strony skórą uderzają z sykiem o stalową ramę, zatrzaskują się i nic więcej nie widzę.

– Ty, co się tam dzieje? – pyta McMurphy Hardinga.

– Tam? Ach, prawda. Nie miałeś tej przyjemności. Szkoda. Każdy człowiek powinien tego doświadczyć. – Harding zakłada ręce na kark i odchyla się na ławce, wpatrując się w drzwi. -To wstrząsówka, przyjacielu, o której ci kiedyś opowiadałem, gabinet terapii elektrowstrząsowej. Szczęśliwcy, którzy tam trafiają, odbywają darmowy lot na Księżyc. No, może niezupełnie darmowy. Płacą szarymi komórkami. Mają ich jednak miliardy, więc spokojnie mogą sobie na to pozwolić.

Marszczy brwi i spogląda na samotnego pacjenta czekającego na ławce.