Przemknęło mi przez głowę, że trzeba powstrzymać McMurphy’ego, przekonać, by zadowolił się dotychczasową wygraną i pozwolił oddziałowej zgarnąć ostatnią pulę, jednakże inna, głębsza myśl całkowicie wyparła tę pierwszą. Nagle zrozumiałem z niebywałą jasnością, że ani ja, ani żaden z nas nie zdoła go powstrzymać. Pojąłem, że na nic się nie zdadzą argumenty Hardinga czy to, że ja złapię go od tyłu, a nauki starego pułkownika Mattersona i narzekania Scanlona będą równie bezskuteczne.

Nie mogliśmy go powstrzymać, bo to my zmuszaliśmy go do działania. To nie oddziałowa, ale nasza potrzeba sprawiła, że wstał wolno z fotela, odpychając się szerokimi dłońmi od obitych skórą poręczy; to ona kazała mu się podnieść i wyprostować, jakby był automatem z fantastycznego filmu, wykonującym radiowe polecenia swoich czterdziestu panów. To my pchaliśmy go naprzód od wielu tygodni, utrzymywaliśmy go na nogach, choć dawno się pod nim ugięły, sprawialiśmy, że mrugał, uśmiechał się, rechotał i grał rolę błazna jeszcze długo po tym, jak jego poczucie humoru wypaliło się do cna między dwiema elektrodami.

To my zmusiliśmy go do tego, żeby wstał, podciągnął czarne spodenki niby skórzane kowbojskie ochraniacze, jednym palcem zepchnął z czoła cyklistówkę, jakby to był szerokoskrzydły kapelusz – wszystko powolnymi, automatycznymi ruchami – i ruszył przed siebie; kiedy szedł, jego bose stopy krzesały iskry z posadzki, jakby były podkute żelazem.

Dopiero pod koniec – kiedy stłukł szklane drzwi, a ona zwróciła ku niemu twarz, której przerażony grymas tak wrył się nam w pamięć, że już nigdy nie mieliśmy się bać żadnej ze srogich min oddziałowej, po czym krzyknęła, gdy chwycił i rozdarł jej fartuch aż po pępek, a następnie znów krzyknęła, gdy z rozdarcia wychyliły się dwie kule zakończone sutkami, zaczęły pęcznieć i pęcznieć, większe, niż można się było spodziewać, ciepłe i różowe w świetle lamp – dopiero pod koniec, kiedy starszy personel pojął, że sam będzie musiał odciągnąć rudzielca, bez oglądania się na czarnych, którzy gapili się, ale nie zamierzali w ogóle się ruszyć, dopiero wtedy lekarze i pielęgniarki zaczęli odrywać grube czerwone paluchy od białego gardła, w które wpiły się tak mocno, jakby były w nie wrośnięte, i wreszcie ściągnęli go z niej, dysząc z wysiłku, dopiero wtedy zrobił coś, co wskazywało, że nie jest normalnym, świadomym swojego czynu człowiekiem, wypełniającym z pasją ciężki obowiązek, który chcąc nie chcąc należało wykonać.

Krzyknął. Dopiero pod koniec, gdy już padał do tyłu, a nam mignęła odwrócona do góry twarz, zanim zwalił się na niego stos ciał w białych kitlach i przydusił go do posadzki, dopiero wtedy pozwolił sobie na krzyk.

Krzyk zaszczutego zwierzęcia, pełen strachu, nienawiści, rezygnacji i buntu, podobny do ostatniego ryku – zna go ten, kto polował na szopa, pumę czy rysia – jaki wydaje trafione, spadające z drzewa zwierzę, nim rozszarpią je psy, zwierzę, którego nie obchodzi już nic poza nim samym i jego śmiercią.

Zostałem na oddziale jeszcze kilka tygodni, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Wszystko się zmieniało. Sefelt i Fredrickson wypisali się razem wbrew zaleceniom lekarskim, dwa dni później odeszło trzech następnych Okresowych, a jeszcze sześciu przeniosło się na inny oddział. Odbyło się szczegółowe dochodzenie w sprawie zabawy na oddziale i śmierci Billy’ego, po czym powiadomiono lekarza, że jego rezygnacja zostanie przyjęta; odparł, że dyrekcja musi iść na całego i dać mu wymówienie, jeśli chce się go pozbyć.

Siostra Ratched przez tydzień leżała na urazówce i przez ten czas skośnooka pielęgniarka od furiatów kierowała oddziałem; dało to chłopakom okazję do dokonania znacznych zmian w regulaminie. Zanim wróciła Wielka Oddziałowa, Harding doprowadził nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i teraz sam kierował tam grą w oko, starając się nadać swemu cienkiemu, słabemu głosowi tubalne brzmienie licytatorskiego ryku McMurphy’ego. Akurat tasował karty, gdy usłyszeliśmy, jak klucz oddziałowej zgrzyta w zamku.

Wyszliśmy wszyscy jej na spotkanie, żeby zapytać o McMurphy’ego. Kiedyśmy się zbliżyli, odskoczyła dwa kroki do tyłu i przez moment myślałem, że może ucieknie. Twarz miała nabrzmiałą, siną i z jednej strony tak zniekształconą, że oko było zupełnie zamknięte, szyję zaś obwiązaną szerokim bandażem. I nowy biały fartuch. Niektórzy faceci uśmiechali się, gapiąc na jej piersi; choć fartuch był mniejszy, ciaśniejszy i bardziej wykrochmalony od tych, które nosiła poprzednio, nie mógł ukryć faktu, że oddziałowa jest kobietą.

Harding podszedł do niej z uśmiechem i spytał, co się dzieje z McMurphym.

Wyjęła z kieszeni bloczek i ołówek, napisała “wróci” i pokazała nam kartkę. Bloczek drżał jej w dłoni.

– Jest siostra pewna? – zapytał Harding po przeczytaniu kartki.

Dochodziły nas bowiem różne słuchy: że pobił dwóch sanitariuszy na oddziale furiatów, zabrał im klucze i uciekł, że odesłano go z powrotem na farmę penitencjarną, a nawet, że siostra Ratched, sprawująca wyłączną władzę nad oddziałem do chwili znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii.

– Czy jest siostra zupełnie pewna? – powtórzył Harding.

Oddziałowa znów wyjęła bloczek. Miała zesztywniałe stawy, toteż bledsza niż kiedykolwiek dłoń skrobała ołówkiem po kartce jak ręka mechanicznego wróżbity, który wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci się centa do automatu.

“Tak, panie Harding – napisała. – Nie mówiłabym tego, gdybym nie była pewna. Wróci na oddział”.

Harding przeczytał kartkę, podarł na strzępy i rzucił w oddziałową. Odskoczyła i podniosła rękę, by osłonić siną, zniekształconą połowę twarzy przed spadającymi strzępami papieru.

– E tam, gówno pani wie! – oświadczył Harding.

Spojrzała na niego; jej dłoń zawisła niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili jednak oddziałowa odwróciła się i weszła do dyżurki, chowając do kieszeni ołówek i bloczek.

– Hm – mruknął Harding. – Nasza rozmowa urwała się dość nagle. Ale jak można pisemnie odeprzeć zarzut, że się gówno wie?

Siostra Ratched usiłowała zaprowadzić na oddziale dawny porządek, ale szło jej to niesporo, wciąż bowiem czuło się tu obecność McMurphy’ego; miało się wrażenie, że biega po korytarzach, śmieje się na zebraniach i śpiewa w toalecie. Oddziałowa nie mogła odzyskać dawnej władzy, wypisując polecenia na świstkach papieru. Traciła po kolei wszystkich pacjentów. Kiedy Harding wypisał się ze szpitala i odjechał z żoną, a George przeniósł się na inny oddział, spośród uczestników wyprawy rybackiej pozostało nas tylko trzech – ja, Martini i Scanlon.

Nie chciałem jeszcze odchodzić, bo oddziałowa wydawała mi się zbyt pewna siebie, zupełnie jakby coś kryła w zanadrzu, więc wolałem być na miejscu, w razie gdyby do czegoś doszło. I pewnego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy’ego, rzuciła na stół swoją ostatnią kartę.

Otworzyły się drzwi oddziału i czarni wtoczyli wózek szpitalny z umocowaną do niego kartą choroby, na której było wypisane grubymi, drukowanymi literami: McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A poniżej atramentem: LOBOTOMIA.

Wwieźli wózek do świetlicy i ustawili przy ścianie po stronie Chroników. Stanęliśmy przy nim, żeby przeczytać kartę, a potem spojrzeliśmy na głowę wciśniętą w poduszkę i zobaczyliśmy gęstwinę rudych włosów nad mlecznobiałą twarzą z wielkimi fioletowymi sińcami wokół oczu.

Po chwili milczenia Scanlon odwrócił się i splunął na posadzkę.

– Ejże, co za numer chce nam wyciąć ta suka, niech ją licho. To nie on.

– Zupełnie niepodobny – dodał Martini.

– Ma nas za naiwniaków, czy co?

– Odwalili jednak kawał porządnej roboty – powiedział Martini, przysuwając się bliżej głowy i wskazując palcem. – Zobaczcie, podrobili złamany nos, krzywą bliznę, nawet baki.

– Pewnie – warknął Scanlon. – Ale, kurwa, co z tego?

Przepchnąłem się przez innych pacjentów i stanąłem obok Martiniego.