– Sandy też przyjechała. Nagle postanowiła rzucić tego wariata z Beaverton, za którego wyszła. Ale numer, co?

Sandy zeskoczyła z parapetu, pocałowała McMurphy’ego i powiedziała:

– Cześć, Mack. Przepraszam, że wtedy nie przyjechałam. Ale teraz skończyłam z tym głupkiem na dobre. Jak długo można znosić takie dowcipy, jak białe myszy w poszewce, robaki w kremie czy żaby w staniku? – Potrząsnęła głową i machnęła ręką, jakby chciała odsunąć od siebie wszelkie wspomnienia męża miłośnika zwierząt. – Jezu, co za wariat!

Obie bez butów, ubrane były w swetry, spódnice i pończochy, obie miały zaczerwienione policzki, obie chichotały.

– Musiałyśmy wstępować do każdego baru, żeby pytać o drogę – wyjaśniła Candy.

Sandy kręciła się na pięcie, wytrzeszczając oczy.

– Rety, Candy, w cośmy się wpakowały? Czy ja nie śnię? Naprawdę jesteśmy u czubków? To mi dopiero!

Była wyższa od Candy i jakieś pięć lat starsza. Kasztanowate włosy miała upięte w stylowy kok, ale teraz kosmyki spadały jej na szerokie, mlecznobiałe policzki i wyglądała jak dojarka strugająca damę. Ramiona, piersi i biodra miała zbyt wydatne, a uśmiech za szeroki i za otwarty, żeby mogła uchodzić za piękność, lecz była ładna i zdrowa. Jednym palcem trzymała za ucho czterolitrową butlę czerwonego wina, która kołysała się u jej boku niczym torebka.

– Candy, Candy, Candy, dlaczego to właśnie nam przytrafiają się te dziwne przygody? – Jeszcze raz okręciła się dookoła, stanęła w szerokim rozkroku i zachichotała.

– Wcale się wam nie przytrafiają – oświadczył z powagą Harding. – To senne rojenia, które wymyślacie w nocy, a o których boicie się wspomnieć waszemu psychoanalitykowi. W rzeczywistości wcale was tu nie ma. To wino nie istnieje; nic z tego, co widzisz, nie istnieje naprawdę. Zobaczmy więc, co będzie dalej.

– Cześć, Billy – powiedziała Candy.

– Spójrzcie, co ona ma! – ucieszył się pan Turkle.

Candy ze skrępowaniem wyciągnęła sztywno rękę z butelką do Billy’ego.

– Przyniosłam ci prezent.

– Prześladują was halucynacje! – zawołał Harding.

– Rety! – krzyknęła Sandy. – W cośmy się wplątały!

– Szszsz – syknął Scanlon i spojrzał gniewnie na wszystkich. – Zbudzicie tamtych osłów, jak będziecie tak głośno gadać.

– Taki jesteś sknera? – Sandy zachichotała i znów zaczęła obracać się wkoło. – Boisz się, że dla ciebie zabraknie?

– Sandy, mogłem się spodziewać, że przytaszczysz to kiepskie wińsko!

– Rety! – Dziewczyna przystanęła, żeby mi się przyjrzeć. – Spójrz na tego, Candy. Ale Goliat… Fiu, fiu!

Pan Turkle znów zawołał: “O raju!”, i zamknął siatkę, a Sandy powtórzyła: “Rety!” Czuliśmy się nieco speszeni, gdy tak staliśmy w gromadce pośrodku świetlicy i przestępując z nogi na nogę pletliśmy trzy po trzy, bo nie za bardzo wiedzieliśmy, co robić – wszyscy po raz pierwszy znaleźliśmy się w podobnej sytuacji; nie mam pojęcia, jak długo byśmy stali, wymieniając uwagi podnieconymi, nerwowymi głosami, chichocząc i szurając nogami, gdyby nagle w drzwiach oddziału nie zazgrzytał klucz. Podskoczyliśmy jak na dźwięk syreny alarmowej.

– O mój Boże! – jęknął pan Turkle, łapiąc się jedną ręką za łysinę. – To dyżurna. Dostanę kopa w czarny tyłek i wylecę z roboty!

Wbiegliśmy do toalety, zgasiliśmy światło i staliśmy tak po ciemku, wsłuchując się we własne oddechy. Dyżurna chodziła po oddziale, wołając pana Turkle’a donośnym, ale nieco zalęknionym szeptem. Głos jej, przyjemny, lecz zdenerwowany, wznosił się pytająco:

– Panie Tur-kle? Pa-nie Turkle?

– Gdzie on się podział, do diabła? – zapytał McMurphy. – Dlaczego jej nie odpowiada?

– Nic się nie martw – pocieszył go Scanlon. – Tu go nie będzie szukała.

– Ale czemu się nie odzywa? Pewnie tak się upalił, że nic do niego nie dociera.

– Człowieku, co ty wygadujesz? Ja miałbym się upalić jednym małym skrętem? – oburzył się pan Turkle z głębi mrocznej toalety.

– Jezu, Turkle, co ty tu robisz? – McMurphy usiłował nadać swojemu głosowi srogie brzmienie, ale jednocześnie ledwo powstrzymywał się od śmiechu. – Wyłaź natychmiast i zobacz, czego chce ta baba. Co sobie pomyśli, jak cię nie znajdzie?

– Nasz koniec się zbliża – oznajmił Harding i usiadł. – Niech Allah będzie nam litościwy.

Turkle otworzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i podszedł do dyżurnej. Zjawiła się, żeby sprawdzić, po co palą się światła. Dlaczego zapalił wszystkie lampy na oddziale? Turkle odparł, że wcale nie zapalił wszystkich; w sypialni i w toalecie są zgaszone. Oświadczyła, że to wcale nie tłumaczy, dlaczego inne się palą; po co je włączył? Turkle nie wiedział, co odpowiedzieć – w ciszy, która zapadła, usłyszałem gdzieś w pobliżu brzęk podawanej butelki. Dyżurna powtórzyła pytanie, a wtedy Turkle odparł, że sprzątał. Czemu więc, skoro dbanie o czystość w toalecie należało do jego obowiązków, akurat tam było ciemno? Gdy czekaliśmy, co Turkle wymyśli tym razem, znów rozległ się brzęk butelki. Dotarła do mnie; pociągnąłem długi haust, żeby uspokoić nerwy. Słyszałem, jak Turkle przełyka na korytarzu ślinę, chrząka i wzdycha, szukając odpowiedzi.

– Zgłupiał do reszty – syknął McMurphy. – Jeden z nas musi iść mu pomóc.

Ktoś za mną spuścił wodę i drzwi się otworzyły; w świetle wpadającym z korytarza zobaczyłem Hardinga, który wychodził z toalety, podciągając spodnie od piżamy. Dyżurnej dech zaparło na jego widok, Harding zaś powiedział, że bardzo przeprasza, ale jej nie widział, bo jest ciemno.

– Wcale nie jest ciemno.

– Miałem na myśli toaletę. Zawsze gaszę światło, żeby mieć lepsze wypróżnienie. To przez te lustra; kiedy pali się światło, wydaje mi się, że siedzą za nimi sędziowie radzący nad tym, jak mnie ukarać, jeśli mi się nie powiedzie.

– Ale sanitariusz Turkle powiedział, że właśnie tam sprzątał…

– I mogę dodać od siebie, że robił to doskonale, jeśli wziąć pod uwagę, że niełatwo jest sprzątać w ciemnościach. Chce siostra zobaczyć?

Pchnął nieco drzwi; smuga światła przecięła posadzkę. W szparze mignęła mi sylwetka wycofującej się korytarzem dyżurnej; mówiła, że dziękuje, ale nie skorzysta, bo czeka ją jeszcze obchód całego budynku. Usłyszałem, jak odryglowuje drzwi i wychodzi z naszego oddziału. Harding zawołał za nią, żeby wkrótce znów nas odwiedziła, po czym wszyscy wybiegli z toalety, zaczęli mu ściskać prawicę, walić go po plecach i gratulować, że tak świetnie sobie poradził.

Staliśmy na korytarzu, podając sobie butelkę wina. Sefelt powiedział, że wolałby się napić wódki, gdyby było ją z czym zmieszać. Spytał pana Turkle’a, czy na oddziale nie ma nic, co można by dolać, ale Turkle oświadczył, że nic oprócz wody. Fredrickson zawołał, że przecież jest syrop na kaszel!

– Dają mi czasem po łyżeczce z dwulitrowego dzbana, który trzymają w magazynie leków. Całkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle?

Turkle odparł, że w nocy tylko dyżurna ma klucz od magazynu leków, ale McMurphy zaczął go namawiać, żeby pozwolił nam spróbować otworzyć drzwi bez klucza. Turkle uśmiechnął się i skinął leniwie głową, a następnie zabrał się razem z rudzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziewczyny i my szaleliśmy w dyżurce; wyciągaliśmy teczki i czytaliśmy różne papiery.

– Patrzcie! – zawołał Scanlon, wymachując teczką. – Ale mają pełne akta! Jest tu nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie słabe stopnie; oj, słabiutkie!

Billy i Candy przeglądali jego teczkę. W końcu dziewczyna cofnęła się o krok, żeby na niego spojrzeć.

– Aż tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wyglądasz na takiego chorego.

Druga dziewczyna otworzyła szufladę ze sprzętem medycznym i dziwiła się, po co personelowi tyle termoforów, całe miliony, Harding zaś siedział na biurku Wielkiej Oddziałowej i przypatrywał się nam, potrząsając głową.

McMurphy i Turkle otworzyli magazyn leków, wyjęli z lodówki butlę gęstego, wiśniowego płynu i przynieśli ją do nas. McMurphy podniósł butlę do światła i przeczytał głośno nalepkę.