– Mało dziś klientów, nie to co przed laty! Ale c’est la vie, moda szybko się zmienia. Jesteśmy, niestety, świadkami zmierzchu elektrowstrząsów. Nasza kochana oddziałowa jest jedną z niewielu osób gotowych bronić tej chwalebnej tradycji leczenia wyrzutków społeczeństwa przez palenie mózgów. Płoną raźniej niż Faulknerowska stodoła.

Drzwi się otwierają. Wylatuje z nich nie pchane przez nikogo łóżko – bierze na dwóch rolkach zakręt i dymiąc znika nam z oczu. McMurphy patrzy, jak sanitariusze wprowadzają do środka ostatniego pacjenta i zamykają za nim drzwi.

– Chcesz powiedzieć – mówi i nasłuchuje przez moment – że biorą tam faceta i puszczają mu prąd przez czaszkę?

– Trafnie ujęte.

– Po jakie licho?

– Dla jego dobra, oczywiście. To wszystko robi się dla dobra pacjentów. Przebywając wyłącznie na naszym oddziale, można odnieść wrażenie, że szpital to ogromny, precyzyjny mechanizm, który funkcjonowałby bez zarzutu, gdyby usunięto z niego pacjentów; prawda jednak wygląda inaczej. Elektrowstrząsy też nie są zamierzone jako środek represyjny – choć tak właśnie posługuje się nimi nasza oddziałowa – i zwykle personel nie stosuje ich z pobudek wyłącznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentów uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskała zmysły właśnie dzięki elektrowstrząsom; lobotomia też pomogła niejednemu. Kuracja wstrząsowa ma swoje zalety: jest tania, szybka i zupełnie bezbolesna. Wywołuje po prostu napad padaczkowy.

– Co za życie! – biadoli Sefelt. – Jednym dają prochy, żeby nie mieli napadów, a innym elektrowstrząsy, żeby je wywołać!

Harding nachyla się do McMurphy’ego.

– Opowiem ci, jak się to wszystko zaczęło: dwaj psychiatrzy zwiedzający rzeźnię – Bóg wie, z jakich zboczonych powodów – przyglądali się rzeźnikowi, który zabijał bydło, waląc je młotem między oczy. Zobaczyli, że nie wszystkie sztuki umierają od razu, niektóre najpierw padają na ziemię w drgawkach podobnych do skurczy występujących przy napadzie epileptycznym. “To jest to! – krzyknął pierwszy psychiatra. – Tego właśnie trzeba naszym pacjentom, sztucznie wywołanych napadów!” Drugi się oczywiście zgodził. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że przez pewien czas po napadzie chorzy są znacznie spokojniejsi, bardziej łagodni i nawet z furiatami, z którymi normalnie nie ma żadnego kontaktu, można swobodnie prowadzić rozmowę. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, i dotąd nikt nie wie. Ale jasne było, że wywoływanie napadów u nieepileptyków może dać doskonałe wyniki. Tu zaś psychiatrzy mieli przed sobą człowieka, który bez trudu wywoływał bombowe napady.

Scanlon wtrąca, że o ile mu wiadomo, rzeźnik używał młota, nie bomby; Harding jednak nie wdaje się z nim w dyskusję, tylko wraca do swojej opowieści.

– Rzeźnik istotnie posługiwał się młotem. I właśnie dlatego drugi psychiatra miał pewne zastrzeżenia. No bo przecież człowiek to nie krowa. Młot mógł się ześliznąć i złamać pacjentowi nos albo nawet powybijać zęby. Ładnie by wtedy wyglądali psychiatrzy, gdyby musieli pokrywać koszty robót dentystycznych! Jeżeli już mieli walić pacjentów po głowie, potrzebowali czegoś pewniejszego i bardziej precyzyjnego od młota; tak więc zdecydowali się na prąd.

– Jezu! Czy nie pomyśleli o szkodach, jakie mogą wyrządzić? Co na to opinia publiczna? Nikt nie podniósł wrzasku?

– Nie rozumiesz jednego, przyjacielu; w Ameryce, jeśli coś się psuje, to najszybszy sposób usunięcia usterek uchodzi za najlepszy.

McMurphy potrząsa głową.

– Kurwa! Prąd przez głowę! Zupełnie jak krzesło elektryczne dla mordercy!

– Te dwie metody są jeszcze bliżej spokrewnione, niż myślisz; w obu przypadkach celem jest kuracja.

– I mówisz, że to nie boli?

– Masz moje słowo. Cały zabieg jest zupełnie bezbolesny. Jeden błysk i natychmiast tracisz przytomność. Bez narkozy, zastrzyku czy młota. Nic cię nie boli. Tylko że nikt nie ma na to po raz drugi ochoty. Bo… bo człowiek się zmienia. Zapomina różne rzeczy. Zupełnie jakby… – Harding przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy -… jakby wstrząs puszczał w ruch oszalałe koło fortuny złożone z obrazów, uczuć i wspomnień. Znasz te koła; naganiacz przyjmuje od ciebie forsę i naciska guzik. Trach! Błyska, dzwoni, migają zamazane numery i albo wygrywasz, albo przegrywasz i musisz grać dalej. Szybciej, szybciej, obstawiamy następną kolejkę!

– Spokojnie, Harding.

Drzwi się otwierają i wyjeżdża z nich łóżko na rolkach z facetem przykrytym prześcieradłem; technicy wychodzą i idą na kawę. McMurphy przebiega dłonią po włosach.

– Nie mieści mi się to wszystko w głowie.

– Co? Chodzi ci o wstrząsy?

– Tak. Nie, nie tylko. O wszystko… – Zatacza ręką krąg. – Wszystko, co się tu dzieje.

Harding dotyka jego kolana.

– Nie przejmuj się, przyjacielu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie masz się co obawiać elektrowstrząsów. Już niemal zupełnie wyszły z mody; stosowane są tylko w ostateczności, jeśli inne środki nie dają rezultatu, podobnie jak lobotomia.

– Lobotomia to odcinanie kawałka mózgu, tak?

– Znów trafiłeś w dziesiątkę. Twoja znajomość żargonu jest coraz lepsza. Tak, lobotomia to odcinanie kawałka mózgu. Kastracja czołowego płata. Jeśli nie może przejechać ci nożem po kroczu, chętnie przejedzie ci nim po oczach!

– Mówisz o Ratched?

– Zgadłeś.

– Nie wiedziałem, że ona ma coś do gadania w tych sprawach.

– Ma, i to dużo.

Widać, że McMurphy ma już dość słuchania o elektrowstrząsach i lobotomii, jest zadowolony, że rozmowa zeszła na Wielką Oddziałową. Pyta Hardinga, co jego zdaniem jest z babą nie w porządku. Harding, Scanlon i jeszcze kilku mają podzielone opinie. Przez chwilę dyskutują o tym, czy to ona jest źródłem wszelkiego zła na oddziale; Harding uważa, że winna jest niemal wszystkiemu. Inni zgadzają się z nim – jedynie McMurphy nie jest tego pewien. Mówi, że początkowo też tak myślał, ale teraz sam nie wie. Sądzi, że pozbycie się oddziałowej niewiele by dało; coś większego od niej jest przyczyną całego zła – zaraz postara się im to lepiej wytłumaczyć. Ale nie potrafi i wreszcie milknie.

Nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale najwyraźniej zaczyna przeczuwać, co ja pojąłem już dawno: to nie Wielka Oddziałowa jest główną siłą zła, lecz ogromny, obejmujący cały kraj Kombinat, w którym oddziałowa jest tylko jednym z wyższych funkcjonariuszy.

Inni pacjenci nie zgadzają się z McMurphym. Krzyczą, że dobrze wiedzą, co jest przyczyną zła, i w końcu zaczynają się sprzeczać o to między sobą. Kłócą się, aż McMurphy im przerywa.

– Rzygać mi się chce od tego waszego gadania! – woła. – Wciąż tylko narzekacie, narzekacie i narzekacie! Na oddziałową, na personel, na cały szpital. Scanlon chce wysadzić oddział w powietrze. Sefelt wini leki. Fredrickson wini swoją rodzinę. Przecież to same wykręty!

Mówi, że Wielka Oddziałowa jest tylko zgorzkniałą starą kobietą, zaś podjudzanie go, żeby brał się z nią za łby, było od początku kretyńskim pomysłem – nikomu by to nie wyszło na dobre, zwłaszcza jemu. Zresztą usadzenie oddziałowej niewiele by dało; ich zaćwok i narzekania mają o wiele rozleglejsze i głębsze podłoże.

– Tak sądzisz? – pyta Harding. – Więc bądź łaskaw nas objaśnić, skoro nagle stałeś się taki biegły w sprawach psychiatrii, co to za podłoże? Skąd się bierze – jak to zgrabnie ująłeś -nasz zaćwok?

– Nie wiem, stary, wierz mi. Nic podobnego w życiu nie widziałem. – Przez chwilę siedzi bez ruchu, wsłuchując się w szum płynący z gabinetu radiologicznego, po czym dodaje: – Ale gdyby tu szło o starą oddziałową i jej brak wyżycia, wystarczyłoby ją przedmuchać, żeby rozwiązać wszystkie wasze problemy, tak?

Scanlon klaszcze w dłonie.

– Niech mnie licho! To jest pomysł. Robota akurat dla ciebie, Mack; taki jurny chłop jak ty najlepiej to załatwi.

– Nigdy w życiu. Znajdź sobie innego frajera.

– Dlaczego? Myślałem, że to ty właśnie jesteś tu największy kogut.

– Nie, stary. Mam zamiar trzymać się od tej jędzy z daleka.