To lekarz otwiera zebranie.

– No więc jak, proszę państwa, możemy zaczynać?

Uśmiecha się do stażystów sączących wolno kawę. Usiłuje nie patrzeć na Wielką Oddziałową, która milczy jak grób, co sprawia, że lekarz zaczyna się denerwować i wiercić na krześle. Wyszarpuje z kieszonki i wkłada binokle, żeby zerknąć na zegarek, po czym – nakręcając go – oświadcza:

– Kwadrans po. Już dawno powinniśmy byli zacząć. Otóż, jak państwu wiadomo, dzisiejsze zebranie zostało zwołane na życzenie siostry Ratched. Siostra zadzwoniła do mnie przed zebraniem grupy terapeutycznej i powiedziała, że jej zdaniem McMurphy zagraża porządkowi na oddziale. Doskonała intuicja, zważywszy, co się wydarzyło przed kilkoma minutami, prawda?

Przestaje nakręcać zegarek, bo sprężyna jest już zwinięta tak ciasno, że gdyby jeszcze choć odrobinę przekręcił śrubkę, mechanizm wysadziłby tarczę i rozsypał się po całym pokoju, toteż lekarz tylko się uśmiecha wpatrzony we wskazówki i czeka, bębniąc w wierzch dłoni krótkimi różowymi palcami. Zwykle oddziałowa mniej więcej w tym czasie przejmuje kierowanie zebraniem, ale tym razem siedzi bez słowa.

– Po tym, co się stało – ciągnie więc lekarz – zapewne nikt nie powie, że mamy do czynienia ze zwyczajnym pacjentem. To chyba jasne. I jest ewidentne, że zagraża porządkowi. Więc… hm… wydaje mi się, że powinniśmy się zastanowić, co należy przedsięwziąć. Oddziałowa po to zwołała zebranie – proszę sprostować, jeśli się mylę, siostro Ratched – żebyśmy omówili zaistniałą sytuację i podjęli jednomyślną decyzję w sprawie pana McMurphy’ego, prawda?

Spogląda błagalnie na oddziałową, ale ona wciąż milczy. Zadarła głowę, wpatruje się w sufit – sprawdza pewnie, czy jest czysty – i zachowuje się tak, jakby w ogóle nie słyszała lekarza.

Doktor Spivey zwraca się więc do stażystów siedzących w szeregu na końcu pokoju: wszyscy mają tę samą nogę założoną na drugą i trzymają filiżanki na tym samym kolanie.

– Jak tam, panowie, zdaję sobie sprawę, że mieliście za mało czasu, żeby postawić ostateczną diagnozę, ale widzieliście zachowanie pacjenta. Co o nim sądzicie?

Stażyści podrywają głowy. Bardzo chytrze przekazał im pałeczkę. Spoglądają na Wielką Oddziałową. W ciągu kilku krótkich minut udało się jej odzyskać całą dawną moc. Siedząc i uśmiechając się w stronę sufitu, nie odzywając się ani słowem, znów zawładnęła oddziałem i wszyscy wiedzą, że to z nią należy się liczyć. Ten, który jej podpadnie, będzie kończył staż na odwykówce w Portland. Zaczynają się wiercić równie niespokojnie jak lekarz.

– Rzeczywiście zagraża porządkowi. – Pierwszy młodzik woli być ostrożny.

Wszyscy trzej stażyści popijają kawę i zastanawiają się nad tym, co powiedział. Następny mówi:

– Może stanowić zagrożenie dla otoczenia.

– Słusznie, słusznie – przytakuje lekarz.

Młodzik sądzi, że jest na właściwym tropie, i ciągnie dalej:

– Nawet poważne zagrożenie – dodaje, przesuwając się na brzeg krzesła. – Musimy przecież pamiętać, że dopuszczał się aktów przemocy wyłącznie po to, aby zamienić pobyt na farmie penitencjarnej na pobyt w stosunkowo luksusowych warunkach szpitalnych.

– Świadomie dopuszczał się aktów przemocy – wtrąca pierwszy.

Trzeci natomiast mamrocze pod nosem:

– Oczywiście właśnie to może dowodzić, że pacjent jest tylko chytrym oszustem, zupełnie zdrowym na umyśle.

I zerka na oddziałową, żeby zobaczyć, jak zareaguje, ona jednak wciąż siedzi bez ruchu i nic nie daje po sobie poznać. Za to reszta personelu spogląda na niego gniewnie, jakby powiedział coś wyjątkowo nieprzyzwoitego. Widzi, że się wygłupił, i usiłuje obrócić wszystko w żart, dodając z chichotem: “Nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra”, ale jest już za późno. Pierwszy stażysta odstawia filiżankę, wyciąga z kieszeni fajkę o główce wielkiej jak pięść i rozpoczyna atak.

– Szczerze mówiąc, Alvin – rzecze do trzeciego – zawiodłem się na tobie. Nie trzeba znać historii choroby pacjenta McMurphy’ego, wystarczy samo jego zachowanie na oddziale, żeby widzieć, jak absurdalna jest twoja sugestia. To człowiek nie tylko bardzo poważnie chory, ale moim zdaniem również potencjalnie groźny dla otoczenia. Wydaje mi się, że podobnymi podejrzeniami kierowała się siostra Ratched, zwołując dzisiejsze zebranie. Nie rozpoznajesz typowych cech psychopatycznych? Nigdy nie zetknąłem się z bardziej oczywistym przypadkiem. Ten człowiek to Napoleon, Dżyngis-chan, Attyla.

Do dyskusji włącza się następny stażysta. Pamięta, że siostra Ratched pragnęła wysłać McMurphy’ego na oddział dla furiatów.

– Robert ma rację, Alvin. Czyżbyś nie widział, jak McMurphy się dziś zachowywał? Po odrzuceniu jego projektu natychmiast zerwał się z fotela, gotów do użycia siły. Czy mógłby nam pan przypomnieć, doktorze, co wiemy na temat jego awanturniczych skłonności?

– Z akt wynika, że pacjent ma lekceważący stosunek do dyscypliny i przełożonych – mówi lekarz.

– Właśnie, Alvin. McMurphy niezliczoną ilość razy demonstrował wrogość wobec autorytetów; w szkole, w wojsku, nawet w więzieniu! Sądzę, że jego zachowanie po dzisiejszej awanturze z głosowaniem jest doskonałą zapowiedzią tego, czego możemy oczekiwać po nim w przyszłości.

Urywa i marszcząc brwi zagląda do fajki, po czym bierze ją do ust, a następnie przykłada zapałkę i z głośnym cmoknięciem wciąga płomień do środka. Zapaliwszy fajkę zerka ukradkiem na Wielką Oddziałową zza chmury żółtego dymu – chyba uważa jej milczenie za poparcie, bo znów zaczyna mówić, z jeszcze większym ożywieniem i pewnością siebie.

– Alvin, zastanów się chwilę – radzi, wydmuchując kłaczki dymu. – Wyobraź sobie, co się może stać, kiedy będziesz sam na sam z panem McMurphym podczas terapii indywidualnej. Wyobraź sobie, że poruszasz ważne, choć bolesne dla niego sprawy, a on nagle dochodzi do wniosku, że ma już, jak by to ujął, “po uszy twojego wścibstwa”! Tłumaczysz mu, że to dla jego dobra, a on ci odpowiada, żebyś go pocałował gdzieś; mówisz mu więc, oczywiście autorytatywnym tonem, żeby się uspokoił, a wtedy on rzuca się na ciebie przez biurko – wściekły, rudy psychopata, irlandzkiego pochodzenia, dziewięćdziesiąt pięć kilo żywej wagi! Czy ty albo w ogóle którykolwiek z nas czuje się na siłach poradzić sobie z panem McMurphym w takiej sytuacji?

Wkłada ogromną faję do kącika ust, rozpościera palce na kolanach i czeka. Wszyscy przypominają sobie grube czerwone ręce McMurphy’ego, pokryte bliznami dłonie i kark sterczący z podkoszulka niby rdzawy klin. Stażysta imieniem Alvin aż zbladł na tę myśl, zupełnie jakby jasny dym wydmuchiwany przez jego koleżkę osiadł mu na twarzy.

– Uważa pan więc, że należy odesłać go na oddział dla furiatów? – pyta lekarz.

– Przynajmniej nikomu by nie zagrażał – mówi fajczarz i przymyka oczy.

– Wycofuję moje poprzednie oświadczenie i przychylam się do zdania Roberta – oznajmia Alvin. – Choćby z obawy o własną skórę.

Pozostali wybuchają śmiechem. Są teraz znacznie spokojniejsi, pewni, że zaproponowali to, czego oczekiwała od nich oddziałowa, i opijają kawą załatwienie sprawy. Jedynie Robert nie sięga po filiżankę, gdyż ma pełne ręce roboty z fajką, która wciąż mu gaśnie – stażysta zużywa dziesiątki zapałek, ssie, pyka i cmoka ustami. Kiedy wreszcie fajka znów pali mu się równo, oświadcza z niejaką dumą:

– Nie ma rady, naszego rudzielca czeka przeprowadzka na piętro. Wiecie, co mi przyszło do głowy, kiedy go obserwowałem przez te kilka dni?

– Reakcja schizofreniczna? – pyta Alvin.

Fajka potrząsa głową.

– Homoseksualizm ukryty z formowaniem reakcji przeciwnych?

Fajka potrząsa głową i przymyka oczy.

– Nie – stwierdza i uśmiecha się do zebranych. – Negatywny kompleks Edypa.

Pozostali mu gratulują.

– Tak, wiele za tym przemawia – dodaje Fajka. – Ale bez względu na ostateczną diagnozę musimy pamiętać o jednym: mamy do czynienia z niezwykłym osobnikiem.

– Bardzo się pan myli, panie Gideon.

To Wielka Oddziałowa.