– Widzę tylko dwadzieścia rąk, panie McMurphy.

– Dwadzieścia? No, czemu nie? Jest nas tu przecież dwudziestu… – Urywa, zrozumiawszy nagle, o co jej chodzi. – Cholera, wolnego…

– Niestety, wniosek nie przeszedł.

– Cholera, wolnego!

– Na oddziale jest czterdziestu pacjentów, panie McMurphy. Czterdziestu pacjentów, a tylko dwudziestu z nich głosowało za meczem, podczas gdy regulamin oddziału można zmienić dopiero za zgodą większości. A więc głosowanie skończone.

W całej świetlicy opuszczają się ręce. Chłopcy wiedzą, że zostali pokonani, i usiłują się znów pogrążyć w bezpiecznej mgle. McMurphy zrywa się na nogi.

– A niech to szlag trafi! Więc taki chce nam siostra wyciąć numer? Liczyć również głosy tych staruchów?

– Doktorze, czy nie wyjaśnił pan McMurphy’emu zasad głosowania?

– Niestety, McMurphy, potrzebna jest zgoda większości. Siostra ma rację. Całkowitą rację.

– Zgoda większości, panie McMurphy; tego wymaga konstytucja oddziału.

– A pewnie tę przeklętą konstytucję też można zmienić jedynie większością głosów. Kurwa, słyszałem o różnych kantach, ale do tego żaden się nie umywa!

– Przykro mi, panie McMurphy, ale regulamin jest regulaminem. Jeśli życzy pan sobie…

– Więc tak wygląda wasza zasrana demokracja! Kurwa!

– Bardzo się pan denerwuje, panie McMurphy. Prawda, że się bardzo denerwuje, doktorze? Proszę to dobrze zapamiętać.

– Kobieto, nie zawracaj głowy! Mam prawo się wściekać, gdy ktoś mnie robi w konia. A tu w konia zrobiono nas wszystkich!

– Panie doktorze, z uwagi na stan pacjenta powinniśmy dziś wcześniej zakończyć zebranie…

– Czekajcie! Jeszcze moment, dajcie mi pogadać ze staruszkami.

– Głosowanie skończone, panie McMurphy.

– Dajcie mi z nimi pogadać!

Przechodzi na naszą stronę świetlicy. Robi się coraz większy, a twarz płonie mu z wściekłości. Zanurza rękę we mgle i usiłuje wyciągnąć z niej Ruckly’ego, bo Ruckly jest najmłodszy.

– Jak tam, kolego? Chcesz zobaczyć mecz? Mistrzostwa w baseballu? Rozgrywki? Podnieś tylko rękę…

– Pppppppierdolę żonę.

– Dobra, nieważne. A ty, stary, co ty na to? Jak ci tam… Ellis? No więc jak, Ellis, chcesz obejrzeć mecz w telewizji? Wystarczy, że podniesiesz rękę…

Ręce Ellisa są obie w górze, przybite do ściany, ale trudno to uznać za głos.

– Panie McMurphy, powiedziałam, że głosowanie skończone. Robi pan z siebie pośmiewisko, nic więcej.

McMurphy nie zwraca uwagi na oddziałową. Przesuwa się dalej wzdłuż rzędu Chroników.

– No, chłopaki, no, tylko jeden głos, niechże któryś podniesie grabę. Pokażcie, że jeszcze potraficie.

– Jestem zmęczony – mówi Pete i kołysze głową.

– Noc to… Ocean Spokojny. – Pułkownik czyta z ręki i nie ma czasu na nic innego.

– Jeden głos, na miłość boską! Nie rozumiecie, że tylko tak możemy zdobyć przewagę? Musimy ją zdobyć, bo inaczej leżymy! Czy żaden z was, ciołki, tego nie kapuje? Przynajmniej na tyle, żeby podnieść rękę? Gabriel? George? Nie? A ty, Wodzu, może ty?

Stoi nade mną we mgle. Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju?

– Wodzu, w tobie nasza ostatnia nadzieja!

Wielka Oddziałowa składa papiery; pielęgniarki już podniosły się z miejsc. Wreszcie i ona wstaje z fotela.

– Zebranie zakończone – mówi. – Oczekuję całego personelu za godzinę w pokoju lekarskim. Jeśli nie ma już więcej…

Już za późno. McMurphy zauroczył moją rękę pierwszego dnia, kiedy ją ściskał, i teraz nie mam nad nią żadnej władzy. Każdy głupi wie, że to nie ma sensu; z własnej woli nigdy bym tego nie zrobił. Widzę po oczach oddziałowej, która zaskoczona wpatruje się we mnie bez słowa, że napytam sobie biedy, ale i tak nie mogę powstrzymać ręki. McMurphy umocował do niej niewidzialne druty i podnosi ją wolno, wyciąga mnie z mgły na otwartą przestrzeń, gdzie będę zupełnie bezbronny. Zmusza mnie, ciągnie druty…

Nie. To nieprawda. Sam podniosłem rękę.

McMurphy wydaje okrzyk radości, podrywa mnie z krzesła i wali po plecach.

– Dwadzieścia jeden! Razem z Wodzem mamy dwadzieścia jeden głosów! Do licha, jeśli to nie większość, to ja jestem prawiczką!

– Hura! – wrzeszczy Cheswick. Inni Okresowi ruszają w moją stronę.

– Zebranie było już zakończone – mówi oddziałowa. Wciąż się uśmiecha, ale gdy wychodzi ze świetlicy i idzie do dyżurki, kark ma czerwony i nabrzmiały, jakby zaraz miała wybuchnąć.

Mimo to nie wybucha; jeszcze nie teraz, a dopiero prawie godzinę później. Tam za szybą uśmiech ma krzywy i dziwaczny, jakiego dotąd jeszcze nikt nie widział. Nic tylko siedzi. Widzę jej ramiona podnoszące się i opadające przy każdym oddechu.

McMurphy spogląda na zegar i mówi, że już czas na mecz. Wraz z kilkoma Okresowymi klęczy przy zbiorniku z wodą pitną i szoruje listwę przy posadzce. Ja już po raz dziesiąty tego dnia wymiatam schowek. Scanlon i Harding jeżdżą po korytarzu froterką – na świeżo woskowanej posadzce powstają lśniące ósemki. McMurphy powtarza, że zaraz zacznie się mecz, po czym podnosi się z klęczek, a ścierkę zostawia na podłodze. Nikt inny nie przerywa pracy. Mijając szybę, zza której oddziałowa mierzy go gniewnym wzrokiem, McMurphy uśmiecha się szeroko, jakby wiedział, że teraz rozłoży ją na łopatki. Puszcza do niej oko spod daszka czapki, na co oddziałowa podrywa gwałtownie głowę.

Wszyscy robią swoje, ale ukradkiem obserwują McMurphy’ego, który przysuwa sobie fotel, włącza telewizor i siada przed nim. Na ekranie pojawia się boisko baseballowe, a na jego tle śpiewająca papuga, która reklamuje żyletki. McMurphy wstaje, nastawia głośniej telewizor, żeby zagłuszyć muzykę płynącą z megafonu na suficie, przysuwa sobie krzesło, na którym – rozsiadłszy się wygodnie w fotelu – kładzie skrzyżowane nogi, a następnie zapala papierosa. Drapie się po brzuchu i ziewa.

– Fajno jest! Przydałaby mi się jeszcze tylko puszka piwa i gorąca kiełbaska.

Widzimy, że twarz oddziałowej czerwienieje, a usta drgają jej nerwowo. Rozgląda się szybko i spostrzega, że wszyscy ją obserwują, ciekawi, co zrobi – nawet czarni i pielęgniarki spozierają na nią z ukosa, przypatrują się jej też stażyści schodzący się na spotkanie personelu. Zaciska mocno usta. Spogląda na McMurphy’ego i czeka, aż piosenka reklamowa dobiegnie końca: wtedy wstaje, podchodzi do stalowych drzwi z tablicą rozdzielczą, przekręca wyłącznik i gasi obraz. Na szarym ekranie pozostaje tylko mały świetlisty punkcik podobny do oka, wycelowany w siedzącego naprzeciwko McMurphy’ego.

Ale to jasne ślepie nie przeszkadza mu wcale. McMurphy zachowuje się tak, jakby w ogóle nie zauważył, że zgasł telewizor; wkłada w zęby zapalonego papierosa, nasuwa czapkę głęboko na rude kędziory i odchyla głowę, żeby daszek nie zasłaniał mu pola widzenia.

Siedzi tak, z rękami pod głową, z nogami na krześle, pali papierosa i wpatruje się w ekran.

Oddziałowa nie może tego dłużej znieść – podchodzi do drzwi dyżurki i woła do McMurphy’ego, żeby pomógł pozostałym pacjentom w sprzątaniu. Nie zwraca na nią uwagi.

– Powiedziałam, panie McMurphy, że ma pan wrócić do pracy! – Głos ma piskliwy jak piła elektryczna wrzynająca się w sosnę. – Panie McMurphy, ostrzegam pana!

Wszyscy przerywają pracę. Oddziałowa rozgląda się, a potem robi krok w stronę McMurphy’ego.

– Zdaje pan sobie sprawę, że przebywa pan tu na przymusowym leczeniu. Decyzja jest w moich… w naszych… rękach! – Podnosi pięść, czerwonopomarańczowe paznokcie wpijają się jej w dłoń. – Pański los jest w naszych…

Harding gasi froterkę, zostawia ją na korytarzu, przysuwa sobie fotel, siada obok McMurphy’ego i również zapala papierosa.

– Panie Harding! Ma pan teraz sprzątać!

Przychodzi mi do głowy, że głos oddziałowej brzmi, jakby piła trafiła na gwóźdź; skojarzenie to wydaje mi się tak zabawne, że o mało nie parskam śmiechem.

– Panie Harding!

Z kolei Cheswick przestaje sprzątać i przysuwa sobie fotel, następnie Billy, po nim zaś Scanlon, potem Fredrickson i Sefelt, a w końcu wszyscy rzucamy zmywaki, szczotki, ścierki i siadamy w świetlicy.