Głowy obecnych zwracają się w jej stronę – moja również, ale opamiętuję się w porę i udaję, że poruszyłem głową, bo dostrzegłem na ścianie plamę. Wszyscy są kompletnie zdezorientowani. Byli pewni, że proponują to, czego pragnęła i z czym sama zamierzała wystąpić. Ja też tak myślałem. Widziałem, jak posyłała do furiatów facetów o połowę mniejszych niż McMurphy, i to tylko dlatego, że mogliby na kogoś splunąć; natomiast teraz ma przeciwko sobie chłopa wielkiego jak dąb, który już raz dał w kość jej i całemu personelowi i którego wcześniej po południu sama chciała się pozbyć, a tu nagle zmienia zdanie.

– Nie. Nie zgadzam się. Bynajmniej. – Uśmiecha się do zebranych. – Uważam, że nie należy odsyłać McMurphy’ego na oddział furiatów; jest to najprostsze rozwiązanie, ale polegające wyłącznie na przerzuceniu kłopotu na kogo innego. Ponadto wcale nie sądzę, że mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowym, jakimś superpsychopatą.

Robi pauzę, nikt jednak nie zamierza się z nią spierać. Oddziałowa po raz pierwszy pociąga łyk kawy; kiedy odejmuje filiżankę od ust, pozostaje na niej czerwonopomarańczowy ślad. Wpatruję się w niego wbrew sobie: niemożliwe, żeby oddziałowa używała szminki tej barwy! Brzeg filiżanki musiał zmienić kolor pod wpływem ciepła – zapewne dotyk warg oddziałowej rozgrzał go do czerwoności.

– Przyznaję, że kiedy zdałam sobie sprawę z awanturniczych skłonności pana McMurphy’ego, też pomyślałam, iż należy go koniecznie przenieść na oddział furiatów. Ale według mnie jest już na to za późno. Czy usunięcie go naprawi szkody wyrządzone na naszym oddziale? Moim zdaniem nie, zwłaszcza po tym, co się dziś wydarzyło. Jestem pewna, że gdybyśmy teraz wysłali go do furiatów, zrobilibyśmy akurat to, czego spodziewają się po nas pacjenci. W ich oczach McMurphy uchodziłby za męczennika. I nigdy nie mieliby okazji się przekonać, że bynajmniej nie jest on – jak go pan określił, panie Gideon – niezwykłym osobnikiem.

Pociąga jeszcze łyk kawy, a następnie stawia filiżankę na stoliku ze stukotem, który brzmi jak uderzenie sędziowskiego młotka – trzej stażyści prostują się natychmiast.

– Nie. Daleko mu do tego. Jest tylko człowiekiem i jak każdy człowiek ulega lękom, strachom, bywa tchórzliwy. Przeczucie mi mówi, że wkrótce się o tym przekonamy, a razem z nami również wszyscy pacjenci. Jestem pewna, że jeśli go tu zatrzymamy, nasz rudy bohater po kilku dniach spokornieje, przestanie się buntować i – oddziałowa uśmiecha się do swoich myśli – ukaże pacjentom swoje prawdziwe oblicze. Straci ich szacunek, kiedy się przekonają, że jest zwykłym chwalipiętą i pieniaczem, który chętnie wchodzi na mównicę i podburza innych, jak to nieraz robił pan Cheswick, ale czym prędzej się wycofuje, gdy tylko jemu zaczyna coś zagrażać.

– Pacjent McMurphy – młodzik z fajką uważa, że powinien bronić swojego stanowiska, aby przynajmniej częściowo zachować twarz – nie wygląda mi na tchórza.

Oczekuję, że oddziałowa wpadnie w furię, ale nic podobnego się nie dzieje; spogląda tylko na stażystę, jakby mówiła: “Poczekamy, zobaczymy”, i odpowiada:

– Wcale nie nazwałam go tchórzem, panie Gideon. Ale pan McMurphy bardzo kogoś kocha. Jako psychopata za bardzo miłuje niejakiego Randle’a Patricka McMurphy’ego, żeby niepotrzebnie narażać go na niebezpieczeństwo. – Oddziałowa obdarza stażystę tak lodowatym uśmiechem, że fajka gaśnie mu na dobre. – Wystarczy trochę poczekać, a nasz bohater – jak to mówią młodzi? – spuści z tonu, tak?

– Ależ to może się ciągnąć tygodniami… – protestuje stażysta.

– Mamy tygodnie – odpowiada, wstając, oddziałowa, po raz pierwszy tak zadowolona z siebie, odkąd tydzień temu przybył tu McMurphy i zaczęła się jej udręka. – Mamy tygodnie, miesiące, a nawet lata, jeśli zajdzie potrzeba. Proszę pamiętać, pan McMurphy jest tu na przymusowym leczeniu i długość jego pobytu zależy wyłącznie od naszego uznania. A teraz, jeśli nie ma więcej spraw…

Przez pewien czas niepokoiłem się tym, że Wielka Oddziałowa była tak pewna siebie na zebraniu personelu, ale McMurphy w dalszym ciągu nic sobie z niej nie robił. Przez sobotę, niedzielę oraz cały następny tydzień dokuczał jej i czarnym, ile wlezie, a pacjenci nie posiadali się ze szczęścia. Wygrał zakład, bo zalazł babie za skórę, jak obiecał, ale choć zgarnął forsę, nie zmienił postępowania; nadal krzyczał na całe gardło, ganiając po korytarzu, śmiał się z czarnych i przeszkadzał całemu personelowi, a raz nawet podszedł do Wielkiej Oddziałowej i zapytał, czy byłaby łaskawa podać mu dokładnie, co do centymetra, wymiary swoich wielkich cyców, które stara się bezskutecznie ukryć. Minęła go, ignorując zupełnie tak samo, jak ignoruje te przerośnięte insygnia kobiecości przypięte jej przez naturę, udając, że jest ponad nim, ponad seksem, że jest wyższa ponad wszystko, co słabe i cielesne.

Kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń podział zajęć i McMurphy zobaczył, że wyznaczyła mu sprzątanie toalety, zapukał do jej szyby i podziękował za ten zaszczyt, dodając, że będzie o niej myślał, szorując pisuary. Odparła, że to zbyteczne: wystarczy, jeśli się będzie dobrze wywiązywał z obowiązków i kropka.

Ale on przejeżdżał każdą muszlę klozetową tylko dwa razy szczotką, śpiewając ile tchu w rytm jej ruchów, wsypywał trochę proszku dezynfekującego i już było po wszystkim.

– Bez przesady – rzekł czarnemu, gdy ten chciał go złajać, że się nie przykłada. – Może dla niektórych rzeczywiście są nie dość czyste, ale ja osobiście zamierzam do nich szczać, a nie jeść z nich obiad.

Wreszcie Wielka Oddziałowa uległa prośbom roztrzęsionego sanitariusza i sama przyszła na inspekcję; posługując się puderniczką z lusterkiem zaglądała pod brzegi muszli klozetowych.

Obejrzała wszystkie po kolei, potrząsając głową i powtarzając:

– To skandal… skandal…

McMurphy chodził za nią krok w krok i uśmiechając się pod nosem, powtarzał w odpowiedzi:

– Nie, to muszla klozetowa… muszla klozetowa.

Ale oddziałowa nie traciła panowania nad sobą – widać było, że znów bez trudu trzyma nerwy na wodzy. Zamiast wybuchnąć, wciąż go strofowała, stosując tę samą powolną, cierpliwą i straszną presję, pod którą uginaliśmy się wszyscy; McMurphy jednak tylko zwieszał głowę jak dzieciak przed nauczycielką, przydeptywał czubkiem jednego buta drugi i mówił:

– Staram się i staram, psze pani, ale chyba nie nadaję się na sraczowego.

Raz napisał coś na skrawku papieru – dziwnym pismem, jakby w obcym alfabecie – i przyczepił gumą do żucia pod krawędzią muszli: oddziałowa aż podskoczyła, kiedy przybliżyła lusterko i przeczytała w nim, co napisał McMurphy, a lusterko wysunęło się jej z dłoni i wpadło do klozetu. Nie dała się jednak zirytować. Opanowanie było wyryte na jej lalkowatej, lalkowato uśmiechniętej twarzy. Oddziałowa podniosła się znad muszli, przeszyła rudzielca spojrzeniem, od którego tynk o mało nie posypał się ze ścian, i powiedziała, że jego zadaniem jest czyścić klozety, a nie świnić w nich jeszcze bardziej.

Prawdę mówiąc, niewiele czyszczenia odchodziło w tym czasie na oddziale. Gdy tylko zbliżało się popołudnie i pora przeznaczona na sprzątanie, zaczynały się również mecze baseballowe, a wtedy wszyscy ustawiali fotele przed telewizorem i siedzieli w nich aż do kolacji. Nie przeszkadzało nam, że oddziałowa odcina prąd i mamy przed sobą tylko pusty szary ekran, bo McMurphy potrafił zabawiać nas całymi godzinami, opowiadając przeróżne historie o tym, jak niegdyś w ciągu miesiąca zarobił przy zwózce drewna tysiąc dolarów, a potem stracił wszystko do pewnego Kanadyjczyka, który był lepszy od niego w rzucaniu siekierą do celu, albo o tym, jak on i kumpel przekonali jednego faceta, żeby na rodeo w Albany dosiadł byka z zawiązanymi oczami: “Znaczy się nie byk, a ten facet miał mieć zawiązane oczy”. Wmówili w niego, że wtedy nie będzie mu się kręciło w głowie, kiedy byk zacznie biegać w kółko, a gdy już przewiązali mu chustką oczy, posadzili go na byku twarzą do ogona. McMurphy opowiadał tę historię kilkakrotnie – za każdym razem bił się czapką po udzie i śmiał do rozpuku.