– Co wy sobie… Przestańcie. Przestańcie!

Siedzimy w rzędach przed zgaszonym telewizorem, wpatrzeni w szary ekran, udając, że widzimy mecz wyraźnie jak na dłoni, a za nami oddziałowa szaleje i wrzeszczy.

Gdyby ktoś wszedł wtedy do świetlicy i zobaczył dorosłych facetów obserwujących pusty ekran, a za nimi rozwścieczoną pięćdziesięcioletnią kobietę krzyczącą o posłuszeństwie, porządku i karach, pomyślałby, że ma przed sobą bandę kompletnych wariatów.

CZĘŚĆ II

Kątem oka widzę w dyżurce kołyszącą się nad biurkiem białą, porcelanową twarz oddziałowej – marszczy się, odkształca, a oddziałowa daremnie stara się nad nią zapanować. Pozostali pacjenci też spoglądają dyskretnie w stronę dyżurki. Niby wciąż obserwują pusty ekran, ale – podobnie jak ja – co rusz zerkają na Wielką Oddziałową. Po raz pierwszy role zostały odwrócone; nareszcie ona poznaje na własnej skórze, co to znaczy być na widoku, kiedy człowiek najbardziej na świecie pragnie się odgrodzić nieprzeniknioną zasłoną od ciekawskich spojrzeń, a tymczasem nie ma od nich ucieczki.

Stażyści, czarni i pielęgniarki też obserwują oddziałową, czekając, kiedy pójdzie do pokoju lekarskiego na zebranie, które sama zwołała, i zastanawiają się, jak się zachowa teraz, gdy już wiadomo, że ją też można wyprowadzić z równowagi. Oddziałowa czuje ich spojrzenia, ale nie rusza się z miejsca, nawet kiedy bez niej wychodzą na korytarz. Maszyny w ścianach przerwały pracę, jak gdyby też czekały, kiedy oddziałowa wstanie od biurka.

Nigdzie nie ma mgły.

Nagle przypominam sobie, że powinienem sprzątnąć pokój lekarski. Zawsze, od wielu lat, zamiatam go właśnie w trakcie zebrań personelu. Ale teraz za bardzo się boję, żeby wstać z fotela. Pozwalali mi tam sprzątać w przekonaniu, że jestem głuchy; czy się nie zorientowali, że to udawanie, kiedy na ich oczach usłuchałem McMurphy’ego i podniosłem rękę? Czy się nie domyślili, że przez cały czas słuch miałem w porządku i znam wszystkie tajemnice przeznaczone wyłącznie dla ich uszu? Co ze mną zrobią w pokoju lekarskim, jeśli odgadli prawdę?

Jednakże spodziewają się, że przyjdę. A jeśli mnie nie będzie, czy to ich nie upewni, że wszystko słyszę, czy – chytrzejsi ode mnie – nie pomyślą: Widzicie? Nie przyszedł sprzątać, to najlepszy dowód! Wiadomo, co należy zrobić…

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, na jakie straszliwe niebezpieczeństwo się naraziliśmy, pozwalając McMurphy’emu wyciągnąć nas z mgły.

Przy drzwiach stoi oparty o ścianę czarny z rękami skrzyżowanymi na piersi. Oblizuje wargi i obserwuje nas siedzących przed telewizorem – czubek różowego języka biega mu tam i z powrotem. Oczy biegają podobnie jak język, aż wreszcie zatrzymują się na mnie. Widzę, że unosi błoniaste powieki. Przygląda mi się długo i pewnie się zastanawia nad moim zachowaniem na zebraniu. Potem odpycha się gwałtownie od ściany, idzie do schowka na szczotki, wyjmuje kubeł mydlin i gąbkę, po czym podchodzi do mnie, zgina mi rękę w łokciu i zawiesza na niej wiadro jak kociołek na żelaznym drążku nad ogniskiem.

– No, Wodzu – mówi. – Wstawaj i bierz się do roboty!

Nie ruszam się. Kubeł kołysze mi się na ręce. Nie daję poznać, że słyszałem czarnego. Chciał mnie sprawdzić. Jeszcze raz mówi, żebym wstał, a ponieważ nie reaguję, podnosi z westchnieniem oczy, chwyta mnie za kołnierz i ciągnie do góry – wtedy wstaję. Wpycha mi do kieszeni gąbkę i wskazuje palcem w stronę pokoju lekarskiego, więc wychodzę ze świetlicy.

Idę korytarzem, gdy wtem – szast-prast – wyprzedza mnie Wielka Oddziałowa sunąca w swoim dawnym szybkim tempie, znów opanowana i potężna, po czym skręca do pokoju lekarskiego. Ta jej nagła odmiana wydaje mi się dziwna.

Sam na korytarzu, spostrzegam, że wszystko jest wyraźne – nigdzie ani śladu mgły. Czuć natomiast zimny powiew pozostawiony przez oddziałową, a w białych jarzeniówkach na suficie pulsuje zamarznięte światło – wyglądają jak lśniące sople lodu albo jak oszronione rury w lodówce, specjalnie spreparowane, żeby iskrzyły się bielą. Ciągną się przez cały korytarz aż do drzwi, za którymi przed chwilą znikła oddziałowa – są to ciężkie stalowe drzwi, podobne do drzwi wstrząsówki w głównym budynku, tyle że z numerem i oszklonym judaszem, przez który personel może zobaczyć, kto puka. Z bliska widzę, że przez ten otworek wydobywa się zielony blask, gorzki jak żółć. Oznacza to, że ma się zacząć zebranie; nim minie jego połowa, zielona wydzielina pokryje ściany i okna – będę musiał ją zbierać gąbką i wyciskać do wiadra, a później szorować nią muszle klozetowe.

Sprzątanie pokoju lekarskiego jest zawsze nieprzyjemne. Nikt nie uwierzy, co musiałem tu sprzątać, jakie okropieństwa; jady wydzielane prosto z porów i przesycające powietrze kwasy dość silne, żeby rozpuścić człowieka. Sam to widziałem.

Byłem na zebraniach, w czasie których nogi stołów trzęsły się i gięły, krzesła zmieniały kształt, ściany tarły się o siebie tak długo, że z pokoju można by wyżymać pot. Byłem na zebraniach, w czasie których obradujący tyle mówili o jakimś pacjencie, że wreszcie materializował się przed nimi na stoliku, zupełnie nagi i bezbronny wobec ich piekielnych zabiegów; kiedy z nim kończyli, cały był uwalany w cuchnących odchodach.

Dlatego wpuszczają mnie na zebrania, że wszystko zostaje ubabrane i ktoś musi posprzątać, a ponieważ pokój lekarski otwarty jest tylko w trakcie zebrań, musi to być ktoś, kto nie rozpowie, co się tu dzieje. Czyli właśnie ja. Już od tylu lat zmywam, zamiatam i odkurzam ten pokój, podobnie jak szorowałem ten w poprzednim, drewnianym szpitalu, że personel nawet mnie nie zauważa; spełniam swoje czynności, a oni patrzą na mnie, w ogóle mnie nie widząc – gdybym się nie zjawił, spostrzegliby tylko brak gąbki i wiadra przemieszczających się samoistnie w powietrzu.

Kiedy jednak tym razem pukam do drzwi, Wielka Oddziałowa przypatruje mi się bacznie przez judasza i dopiero po chwili wpuszcza mnie do środka. Jej twarz znów przybrała dawny wyraz, jeszcze bardziej władczy niż kiedykolwiek. Pozostali jak zwykle słodzą kawę albo częstują się papierosami, ale atmosfera w pokoju jest napięta. Najpierw myślę, że to przeze mnie. A potem widzę, że Wielka Oddziałowa dotąd nie usiadła i nawet nie nalała sobie kawy.

Świdruje mnie oczami, kiedy ją mijam, po czym zamyka drzwi na zasuwę, odwraca się szybko i dalej mierzy mnie wzrokiem. Wiem, że coś podejrzewa. Sądziłem, że będzie zbyt roztrzęsiona starciem z McMurphym, żeby zawracać sobie mną głowę, lecz bynajmniej nie jest zdenerwowana, a zupełnie spokojna. Zastanawia się, jakim cudem pan Bromden usłyszał, że Okresowy McMurphy prosi go, by podniósł rękę. Zastanawia się, skąd wiedział, o co chodzi, kiedy odłożył szczotkę i usiadł z Okresowymi przed telewizorem. Żaden inny Chronik tego nie uczynił. Zastanawia się, czy przypadkiem nie należy zainteresować się bliżej panem Wodzem Bromdenem.

Odwracam się do niej plecami i zaczynam szorować podłogę w kącie. Unoszę pokrytą zielonkawym szlamem gąbkę wysoko nad głowę, żeby wszyscy widzieli, jak ciężko pracuję; potem znów się nachylam i szoruję ze wszystkich sił. Ale choć tak się przykładam do pracy i staram nie dać w żaden sposób poznać, że czuję na sobie wzrok oddziałowej, ona nadal stoi przy drzwiach i wwierca mi się ślepiami w czaszkę – lada moment przebije się przez kość! Jeśli natychmiast nie oderwie ode mnie oczu, poddam się, zacznę krzyczeć i wyjawię wszystko!

Nagle siostra Ratched zdaje sobie sprawę, że spojrzenia całego personelu skierowane są na nią. Podczas gdy ona zastanawia się nade mną, oni zastanawiają się nad nią i nad tym, co zamierza zrobić z tym rudzielcem w świetlicy. Przypatrują się jej, ciekawi, co powie, a pomylony Indianin tkwiący na czworakach w kącie nic ich nie obchodzi. Czekają na nią, więc wreszcie odrywa ode mnie wzrok, odchodzi od drzwi, nalewa sobie kawę, siada, wsypuje cukier i miesza tak ostrożnie, że łyżeczka ani razu nie dzwoni o filiżankę.