– Z zawiązanymi oczami i w dodatku tyłem… I niech mnie kule biją, jeśli facet nie utrzymał się najdłużej i nie zdobył nagrody! Byłem drugi: gdyby byk zrzucił tego frajera, dostałaby mi się całkiem pokaźna sumka. Przysięgam, że jeśli będę chciał powtórzyć ten numer, to zawiążę oczy bykowi!

Walił się po nodze, odrzucał głowę i zanosił się śmiechem, dźgając kciukiem w żebra najbliższego pacjenta, starając się pobudzić go do wesołości.

W ciągu tego tygodnia nieraz się zdarzało, że słysząc donośny śmiech McMurphy’ego i widząc, jak drapie się po brzuchu, przeciąga, ziewa i odchyliwszy głowę mruga do faceta, z którym dowcipkuje – a wszystko to przychodziło mu nie mniej naturalnie niż oddychanie – przestawałem się martwić Wielką Oddziałową i stojącym za nią Kombinatem. Wydawało mi się, że będąc taki, jaki jest, McMurphy jest zbyt twardy, żeby się ugiąć, jak tego oczekuje oddziałowa. Wyobrażałem sobie, że może rzeczywiście jest nadzwyczajnym człowiekiem. Po prostu jest sobą i basta. I może właśnie temu zawdzięcza swoją siłę. Skoro Kombinatowi przez tyle lat nie udało się go poskromić, czemu miałoby się udać oddziałowej, i to jeszcze – jak sądzi – w kilka tygodni? McMurphy się nie ugnie, nie da się przerobić.

Później, schowawszy się w toalecie przed czarnymi, oglądałem się w lustrze i rozmyślałem nad tym, jak szalenie trudno jest być sobą. Widziałem w lustrze swoją śniadą, surową twarz, szerokie kości policzkowe – tak wydatne, jakby mięso pod nimi wyrąbano siekierą – czarne oczy, surowe i groźne niczym oczy taty lub oczy groźnych, bezlitosnych Indian pokazywanych w telewizji, i myślałem sobie: to nie ja, to nie moja twarz. Nie byłem sobą, kiedy starałem się z nią utożsamić. Nie, nie byłem – dopasowywałem tylko zachowanie do wyglądu, robiłem to, czego po mnie oczekiwali. Ale chyba nigdy nie byłem sobą. Jak to się udaje McMurphy’emu?

Postrzegałem go teraz inaczej, niż kiedy się tu zjawił, zaczynałem rozumieć, że grube ręce, rude baki, złamany nos i łobuzerski uśmiech to jeszcze nie koniec. Potrafił robić rzeczy nie pasujące ani do jego twarzy, ani do jego rąk, jak na przykład malować obrazki na terapii zajęciowej prawdziwymi farbami na czystym papierze – a nie na takim z gotowym rysunkiem, który należy tylko pokolorować według instrukcji – albo kreślić listy pięknym, zamaszystym pismem. Jak to możliwe, żeby facet o jego wyglądzie potrafił malować obrazki, pięknie pisać albo denerwować się i martwić po otrzymaniu listu, jak to raz się zdarzyło? Mógłbym tego oczekiwać po Billym lub Hardingu. Ręce Hardinga wyglądały tak, jakby umiały posługiwać się pędzlem, choć Harding nigdy nie malował; poskramiał swoje ręce i zmuszał je, żeby piłowały deski i zbijały z nich psie budy. McMurphy był inny. Nie pozwolił, żeby wygląd narzucił mu styl życia; podobnie nie dał Kombinatowi, by obrobił go jak drewniany kołek i wpasował w określony otwór.

Wiele rzeczy postrzegałem teraz inaczej. Pewnie umieszczona w ścianie mgielnica zepsuła się podczas piątkowego zebrania, kiedy nastawili ją na pełny regulator, i obecnie mgła ani gazy nie utrudniały mi widoczności. Po raz pierwszy od lat widziałem ludzi bez czarnej obwódki, która dotąd otaczała ich sylwetki, a pewnej nocy udało mi się nawet wyjrzeć przez okno.

Jak już mówiłem, zwykle przed zagonieniem mnie do łóżka personel dawał mi proszek, po którym natychmiast traciłem przytomność i nie odzyskiwałem jej aż do rana. Jeśli dawka była za mała i budziłem się wcześniej, oczy miałem sklejone, sypialnię wypełniał dym, a obciążone do granic wytrzymałości druty w ścianach gięły się i iskrzyły, nasycając powietrze wonią śmierci i nienawiści – nie mogąc tego znieść, chowałem głowę pod poduszkę i usiłowałem zasnąć. Ilekroć zaś wystawiałem głowę, czułem swąd palonych włosów i słyszałem syk, jakby ktoś rzucał kawałki mięsa na rozżarzony ruszt.

Ale kiedy się obudziłem którejś nocy w kilka dni po tamtym zebraniu, zobaczyłem sypialnię zupełnie wyraźnie, a pomijając równomierne oddechy pacjentów i grzechot narządów pod kruchymi żebrami dwóch starych Roślin, panowała absolutna cisza. Okno pozostawiono otwarte, dzięki czemu powietrze było czyste i miało oszałamiający, upajający aromat; zapragnąłem nagle wstać z łóżka i coś zrobić.

Wyślizgnąłem się z pościeli i zacząłem iść boso między łóżkami. Czując pod nogami zimną posadzkę, rozmyślałem, ile to razy, ile tysięcy razy szorowałem ją zmywakiem, a nigdy dotąd nie poznałem jej dotyku. Szorowanie wydało mi się snem, jakbym nie mógł do końca uwierzyć, że już przez tyle lat sprzątam oddział. Jedynie chłodne płytki linoleum pod nogami były dla mnie teraz autentyczne, liczył się wyłącznie ten moment.

Ostrożnie, żeby nikogo nie potrącić, przeszedłem między chłopakami leżącymi na łóżkach w długich białych rzędach niczym zaspy śnieżne i dotarłem do ściany z oknami. Minąwszy zamknięte okna, zatrzymałem się przy tym, którego zasłona falowała łagodnie na wietrze, i przycisnąłem czoło do siatki. Była zimna i twarda, a ja tuliłem do niej twarz, dotykając jej to jednym policzkiem, to drugim, i wdychałem woń wiatru. Idzie jesień, myślałem, czując kwaśno-słodkawy zapach kiszonki, tnący powietrze niby dźwięk dzwonu, oraz dym ze świeżych dębowych liści, które ktoś zostawił, żeby się tliły przez noc.

Idzie jesień, idzie jesień, myślałem, jakby to było najdziwniejsze wydarzenie na świecie. Jesień. Na zewnątrz szpitala była niedawno wiosna, po niej lato, a teraz będzie jesień – jakież to niezwykłe.

Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam zamknięte oczy. Zamknąłem je, kiedy przykładałem twarz do siatki, bo bałem się wyjrzeć na zewnątrz. Teraz zmusiłem się, żeby je otworzyć. Wyjrzałem przez okno i ze zdumieniem stwierdziłem, że szpital położony jest poza miastem. Nisko nad murawą wisiał księżyc o tarczy podrapanej i porysowanej przez gałęzie widniejących na horyzoncie wrzosowców i karłowatych dębów, przez które musiał się przedzierać. Widoczne blisko niego gwiazdy były blade; pozostałe lśniły tym jaśniej i jakby odważniej, im się znajdowały dalej od roztaczanego przez olbrzyma świetlistego kręgu. Przypomniałem sobie, że to samo zauważyłem przed laty, gdy tata i stryjowie zabrali mnie na polowanie – leżałem wtedy owinięty w utkane przez babcię koce w pewnej odległości od ogniska, otoczonego przez mężczyzn, którzy w milczeniu sączyli kaktusową wódkę z litrowego dzbana, i wpatrywałem się w lśniący nad prerią ogromny oregoński księżyc, z którym nie mogły się równać żadne gwiazdy i ze wstydu blakły jeszcze bardziej. Nie zasypiałem, tylko leżałem, wpatrując się w księżyc, żeby się przekonać, czy z czasem zblednie albo gwiazdy rozbłysną jaśniej, aż wreszcie rosa zaczęła osiadać mi na policzkach i musiałem zakryć głowę kocem.

Coś poruszyło się pod oknem, przebiegło trawnik, rzucając długi, pająkowaty cień i znikło za żywopłotem. Kiedy wyłoniło się znowu, zobaczyłem, że to pies – młody, wyrośnięty kundel, który wyrwał się z domu, by zbadać, co się dzieje na świecie po zapadnięciu mroku. Obwąchiwał nory ziemnych wiewiórek, ale nawet nie próbował się do nich dokopać; po prostu był ciekaw, co robią o tej porze. Wsadzał do nory pysk, wypinał tyłek i merdał ogonem, a potem pędził do następnej. Mokra trawa wokół niego lśniła w blasku księżyca, a pies biegając tam i z powrotem zostawiał na niej ciemne odciski łap, zupełnie jakby ktoś chlapał ją czarną farbą. Kundel ganiał od jednej fascynującej nory do drugiej, tak oszołomiony całą sytuacją – księżycem, nocą i wiatrem przesyconym tysiącem szalonych zapachów, które działały na szczeniaka jak alkohol – że wreszcie przewrócił się na grzbiet i zaczął tarzać w trawie. Prężył się brzuchem do góry i miotał jak ryba, a gdy podniósł się i otrząsnął z rosy, jej krople zalśniły w świetle księżyca niczym srebrne łuski.

Jeszcze raz powąchał szybko wszystkie nory, żeby dobrze zapamiętać ich woń, po czym nagle zamarł, nasłuchując z jedną łapą w górze i z głową przekrzywioną na bok. Ja też zacząłem nasłuchiwać, ale oprócz szelestu zasłony nie dobiegł mnie żaden odgłos. Czekałem długo. Wreszcie usłyszałem wysokie, podobne do śmiechu gęganie, zrazu odległe, potem coraz bliższe. Dzikie gęsi lecące zimować na południu. Ile to razy skradałem się i czołgałem, chcąc na nie zapolować, ale ani jednej nie udało mi się ustrzelić.