Изменить стиль страницы

Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmieszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swymi mocarnymi rękami zaczął porywać ludzi – niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.

Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i schwyciwszy go w poprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.

Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.

Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedra i dwóch robotników posłanych na „Witezia" przez Miguela.

– Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? – z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.

– Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedzcie, aby strzegli ich do rana – odparł Nilsen. – Muszę się namyślić.

– Decyzja krótka… – mruknął Cep. – Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W oka mgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie…

Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.

– Odstawić ich do Samojedów… – powtórzył Nilsen.

– Macie, wisielcy, szczęście – zamruczał Cep i krzyknął:

– Marsz, naprzód!

Tłum jeńców pod eskortą zwycięzców ruszył ku samojedzkim czumom. Nilsen i Polacy ponieśli rannego Bezimiennego do swego obozu.

– Dziękuję wam, żeście uprzedzili nas o napadzie – rzekł do niego kapitan. – Opowiedzcie, co się stało?

– Kapitanie – zaczął opowiadać Bezimienny – nie mogliśmy znieść waszej nieufności. Musieliśmy zrzucić z siebie wszelkie podejrzenie. Wytropiliśmy sprawcę zamachu na skład i doszliśmy do zasadzki tych nicponiów. Dali do nas kilka salw. Moi towarzysze padli, ja dostałem kulę w ramię, lecz zbiegłem… Jak widzicie, śród tych, którzy przybyli za radą Rudego Szczura na wasz statek, nie ma zdrajców! Wszyscy stanęli ramię w ramię z wami – i tak będzie zawsze. Będzie tak dlatego, że wy i Biały Kapitan jesteście prawdziwymi ludźmi, nie burżujami, nie wyzyskiwaczami i zarozumiałymi świętoszkami, dlatego, że nie macie pogardy dla nas i nie boicie się nas…

Z wesołymi okrzykami powracali zwycięscy robotnicy po odprowadzeniu jeńców.

– Dziękuję wam za pomoc, towarzysze! – zawołał, wychodząc na spotkanie ich Olaf Nilsen. – Możecie za to w każdej potrzebie liczyć na mnie! Lecz uciszcie się, bo tam leżą wasi zmarli towarzysze…

– Nic to! – krzyknął Cep. – Oni nie usłyszą nas. Niewielkie nieszczęście, że już nie żyją. Namęczyli się przez cale życie. Teraz wypoczną… Tacy jak my śmierci się nie boją… Bywa ona dla nas nieraz matką i wybawicielką…

Wkrótce na równinie wyrosły dwa kurhany. Pod jednym zakopano zabitych bandytów, pod drugim, z białym krzyżem na szczycie, złożono ciała Szkarłatnego Pedra i jego towarzyszy.

Gdy się rozpoczęły roboty, Nilsen zupełnie zapomniał o jeńcach, ponieważ co chwila przybiegali robotnicy znoszący złoto. Partia natrafiła na nowe „gniazdo", jeszcze bardziej obfite.

– Kapitanie! – wołał mały, wąsaty Niemiec. – Tyle złota, że wprost wierzyć się nie chce, że to woda je złożyła. Zupełnie niby jakiś stary skarb, ukryty przez ludzi…

Nilsen ledwie nadążył przyjmować złoto, pakować w worki i odnosić do składu, starannie układając je równymi szeregami.

Dopiero podczas południowego wypoczynku przypomniał sobie o jeńcach i posłał Cepa, aby kazał Samojedom przyprowadzić ich do siebie.

Cep wkrótce powrócił, uśmiechając się złowrogo i tajemniczo.

– Gdzie są jeńcy? – zapytał Norweg.

– Oni nie przyjdą już… – mruczał Francuz. – Samojedzi strzegli ich do świtu, a później… później…

– Co – później? Powiadaj! – krzyknął Nilsen.

– Poprzecinali im gardziele jak swoim reniferom – wypalił Cep.

– Zabili?

– Tak! Byli to ludzie z bandy, która nieraz robiła na Samojedów napady, rabowała ich dobytek, uprowadzała stada, krzywdziła kobiety… Teraz mogli się zemścić, no i nie omieszkali skorzystać ze sposobności. Czysta robota! Już tam psy pracują… a i wilki nadciągają. Chociaż jasno, a słyszałem ich wycie za pagórkami, gdzie rzucono ciała zamordowanych… Czysta robota i już nikt na to nie poradzi… Amen!

Francuz zaczął się śmiać i zacierać ręce. Był zadowolony, gdyż straszliwie się zawziął na bandytów. Długo potem z nowym zacięciem chwalił się swoją strategią i chełpił się „arkolskim mostem", gdzie jak niegdyś Napoleon, zwyciężył i pobił na głowę nieprzyjaciela.

Przerwawszy przechwałki, powiedział:

– A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg nożem po gardle i – adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać – to umrzeć trochę"! Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!…

Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia".

Nic o tym nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie Morze ku ujściu Tajmyru. Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne. Załoga po dawnemu skupiała się w wolne od roboty chwile przy swoim kapitanie i słuchała jego opowiadań.

Po jednej z takich rozmów Elza Tornwalsen zbliżyła się do Pitta i rzekła:

– Chcę pomówić z wami, Pitt Hardful…

– Mówcie, Elzo, słucham was – odparł spokojnym głosem. Usiedli przy kluzie kotwicznej.

– Czy kochaliście kobietę, Pitt Hardful? – spytała Elza.

Kochałem zbyt wiele kobiet, a więc zdaje się, że żadnej nie kochałem, bo kochać można tylko jedną… Miłość prawdziwa to jak narodziny lub śmierć – nigdy się nie powtarza, Elzo…

– Jakie były te kobiety? – zapytała znowu, patrząc mu w oczy.

– Były różne! – zawołał ze szczerym śmiechem. – Były piękne a głupie, namiętne a chciwe, brzydkie a mądre i nudne…

– Wszystkie były pięknie ubrane, śmiałe, równe mężczyznom? – dopytywała kobieta.

– No, tak! – odparł Pitt. – Były to tak zwane „damy z towarzystwa".

– Ja nie jestem podobna do nich?… – szepnęła Elza.

– Nie! Jesteście, Elzo, lepszą od nich! – odpowiedział serdecznie.

– Lepszą? Lepszą dla Nilsena, ale nie dla was, Pitt? Nie odpowiedział od razu.

– Kobieta w chwili obecnej jest dla mnie zawadą! – odparł niespodziewanie szorstko. – Nie chcę znać miłości i nie mogę mieć żony do czasu, póki nie znajdę w sobie siły i chęci do życia dla siebie, dla serca i duszy…

– Czy będziecie je mieli kiedykolwiek, kapitanie? – spytała smutnym głosem.

– Nie wiem, nie wiem, Elzo! – szepnął Hardful. – Zostawmy to biegowi czasu i wypadków. Niech nasz los rządzi tym w przyszłości… W tej. chwili on nie ma władzy nade

mną, bo ja, tylko ja sam kieruję moim życiem. Jestem teraz silniejszy od losu i przeznaczenia. Westchnęła, lecz po chwili cichym głosem rzekła:

– Gdy los zacznie rządzić wami, Pitt Hardful, przypomnijcie sobie o moim sercu, wam oddanym, a pamiętajcie, że Elza Tornwalsen będzie już inną kobietą, nie podobną ani do Ottona Lowego, ani do kuka „Witezia". Nie wiem, czy będę wtedy lepszą czy gorszą, lecz inną, zupełnie inną! Nie pozna mnie wtedy stara Lilit i nie zechce opowiadać obcej o wikingach, ślepych skaldach i o krwawych bitwach…

– Co zamierzacie zrobić, Elzo? – spytał zdziwiony Pitt.

– Los to rozstrzygnie, bo ja chcę żyć dla serca i duszy… – szepnęła odchodząc, cicha i zamyślona.