Изменить стиль страницы

– Nie ma takiego przysłowia! – wybuchnął śmiechem Lark. – Toś ty je wymyślił. Puchaczu!

– Dowcipny się zrobił nasz Puchacz! – zauważył Rudy Szczur. – A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem.

– A jaki rozmowny! – dodał Falkonet. – Fiu, fiu!

– O! Puchacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! – zawołał, skacząc na jednej nodze, Lark.

– Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! – rzekł śmiejąc się Puchacz.

– Pewno! Bo po takich jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! -odciął się chłopak. – Będzie to jednak dla świata wielka strata…

– Zmykaj mi stąd, rybo zębata! – udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puchacz.

– Poeta z ciebie mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? – zapytał Miguel. – Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika -Saavedry Miguela Cervantesa!

Urwał nagle i po chwili zawołał:

– Patrzcie, patrzcie tam, na północ! Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.

Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadla niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.

Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.

Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem – słupami dymu wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tunguzi i Tawga – ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy z płonącą na szczycie góry Albordż -Gwiazdą Polarną. Lala się krew reniferów – a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki kąpały niemowlęta we krwi ofiarnych zwierząt i wykrzykiwały obłędne, dzikie zaklęcia, błagając o łaskę dobre duchy i cienie zmarłych przodków, odganiając wrogie, szatańskie siły, czyhające wszędzie, gdy Biały Duch mknie nad spowitą w śnieg i lód ponurą, groźną tundrą.

Przyszła straszna, tajemnicza zima polarna, a z nią noc beznadziejna, długa jak śmierć…

KRÓLESTWO LODU I NOCY

W dolinie Numy i na pokładach przybyłych statków nikt nie zauważył nadchodzącej zimy. Praca pochłaniała wszystkich. W „Złotej Studni" roboty trwały od świtu do późnej nocy. Prawie stu białych ludzi, przez nikogo nie zniewalanych, nie chciało wychodzić z wilgotnych, zimnych transz i galeryj, wdzierając się coraz głębiej i dalej w zrytą, przeciętą rowami, galeriami i szybami ziemię, wynosząc na jej powierzchnię złoto, składane tu wiekami i zazdrośnie ukrywane przez tundrę.

Kupcy spiesznie budowali domy i składy, zaczynając handel z tubylcami, nadciągającymi z różnych części tundry.

Biali ludzie nie spostrzegli nawet, że ogromne stada przez nikogo nie płoszonych gęsi, łabędzi i kaczek, klucze żurawi i samotne pary czapli dawno już odleciały na południe, że dni stawały się coraz krótsze, a po nocach mróz coraz częściej ścinał wodę w rowach i w płytkich zatokach jeziora.

Wiedzieli jednak o sunącym z północy widmie zimy Samojedzi, Tunguzi i Tawga, lecz nic nie mówili, bo było to zjawisko zwykłe dla nich, powtarzające się przez cale ich życie. Nie zapomnieli o zimie i na kilka tygodni przed pierwszą śnieżycą narąbali na wyspie Czoa cienkich świerków i brzóz, nacięli całe stosy giętkich pędów wierzby i zbudowali z nich płoty przegradzające bieg rzek, wpadających do jeziora.

Wiedzieli dzicy mieszkańcy Północy, że wspaniałe jesiotry, nelmy i łososie złożyły przy źródłach rzek ikrę i że płyną już z prądem, aby zniknąć do wiosny w niedostępnej głębi oceanu. Istotnie przed płotami przecinającymi łożyska rzek gromadziły się stada ryb, niektóre usiłowały w rozpędzie przebić niespodziewaną przeszkodę, inne starały się przeskoczyć przez nią, lecz po nieudanych próbach szukały gdzie indziej przejścia i znajdywały w postaci jedynego, przez ludzi podstępnie pozostawionego otworu. Przepłynąwszy go, wpadały do olbrzymich koszów, splecionych z gałęzi wierzby, i ginęły pod ciosami obuchów.

Tubylcy robili zapasy ryb dla siebie i dla białych ludzi, którzy płacili za nie złotem wydartym Numie.

Toteż nowa osada nad brzegami Tajmyrskiego Jeziora była zupełnie przygotowana, gdy zima okryła ziemię białą płachtą śniegu, a jezioro – płynącymi taflami grubej kry.

W ciągu jednego dnia obficie naoliwiono metalowe części maszyn okrętowych, zabito deskami kominy oraz wszystkie rumy i luki w pokładzie, osłonięte żagle ceratowymi pokrowcami, a dek obciągnięto grubym brezentem.

Baraki i domy wznoszące się w kotlinie Numy pokryły się grubą warstwą śniegu, lecz dobrze zbudowane pod dozorem Nilsena i zaopatrzone w piece i kominki, dawały ciepłe, wygodne schronienie znużonym, spracowanym ludziom.

Elza Tornwalsen, Lark i Kula Bilardowa nieraz byli zmuszeni brać do pomocy kilku robotników, aby nadążyć z przyrządzaniem strawy dla tak dużej ilości mężczyzn, posiadających wilcze apetyty, a zasługujących na dobre odżywianie przy ciężkich warunkach pracy.

Nilsen i Pitt kierowali wszystkim i na wszystko mieli baczne oko. Ich pomocnikiem, prowadzącym roboty górnicze, był Rynka, zawsze ścisły w wykonaniu pracy, pomysłowy i przewidujący.

Pitt Hardful długo myślał nad tym, w jaki sposób zatrzymać przybyłych koczowników w pobliżu jeziora, aby wieść o wymordowaniu bandytów nie doszła uszu władz.

W tym celu wraz z Nilsenem i Ludą, mówiącym po rosyjsku, odwiedzali obóz Samojedów, spędzając czas w czumach starszyzny, zaglądali do szałasów biedaków, rozdawali leki na dolegający myśliwym i pastuchom reumatyzm, łakocie dzieciom i różne drobiazgi kobietom, naradzali się z tubylcami, poddając tę lub ową myśl.

Przyglądali się kapitanowie dziwnemu życiu półdzikich koczowników.

Rosyjskie władze urzędowo uznały od dawna Samojedów za chrześcijan. Takim samym prawem mogłyby uznać za wyznawców wschodniego chrześcijaństwa ich renifery, ponieważ Samojedzi modlili się wyłącznie do swoich prastarych bożków, bałwanów z drzewa i kości, do cieni przodków, kamieni, wody i drzew, zarzynając przed nimi domowe renifery i składając ofiary ze skrawków skór, barwnych wstążek, pęków piór, rogów i czaszek zwierząt.

W pewne dni czarownik-szaman nakładając na zwykłą „makię",. czyli futrzaną długą koszulę samojedzką, pstrą szatę, ozdobioną mosiężnymi sprzążkami i dzwoneczkami, i skupiwszy dokoła rodaków, zarzynał ofiarne renifery, pożerane przez pobożnych przy śpiewach i dziwacznych tańcach tak doszczętnie, że dla bóstwa pozostawały tylko rogi i kości.

– Numa i inni święci tych poczciwych ludzi z pewnością mają bardzo zdrowe zęby i jeszcze zdrowsze żołądki – zauważył, patrząc na ofiarne kości, Luda. – Przy swoich bogach dobrze się obławiają pobożni, a pamiętają o sprawiedliwym podziale pracy. Sami jedzą, a bogowie ślinkę łykają!

Pewnego razu Pitt dowiedział się, że w jednym z czumów zmarł słaby Samojed. Poszedł przyjrzeć się pogrzebowi i na pociechę dać upominki rodzinie.

Tłum tubylców otaczał szałas zmarłego. Wszyscy byli w odświętnych strojach, a mężczyźni zjawili się w „sokach" narzuconych na jelenie makie z kapturami i z szerokim obszyciem z psiego futra na połach. Soki były bardzo bogate, ze skór młodych reniferów, futrem na zewnątrz, ozdobione białymi lisami, skrawkami barwnych tkanin naszywanymi na grzbiecie i pasem – „szi", z mosiężnymi kółkami, świecidełkami i łańcuszkami. Na futrzane pończochy – „czyże" pastuchy wdziewali futrzane buty – „kisy", łączące się z reniferowymi spodniami – „pime".

Strój kobiet mało się różnił od ubrania mężczyzn, chyba że poszczególne części jego nosiły inne nazwy i posiadały więcej ozdób z drogich futer, z mosiądzu, paciorków i pstrych perkalików.

Obecni na pogrzebie krewni i sąsiedzi nie zwracali żadnej uwagi na nieboszczyka, wspaniale przystrojonego w nowe malcie, sok i kisy. Łypali oczami w stronę kotłów z gotującym się w nich mięsem zabitego renifera.