Изменить стиль страницы

Pitt popatrzał za nią, ogarnął wzrokiem wysoką, wiotką postać, dumnie osadzoną głowę i małe, silne ręce, bezwładnie opuszczone. wzdłuż wysmukłych bioder. Przyłapał siebie od razu na tym, że po raz pierwszy z ciekawością spoglądał na Elzę jak na kobietę. Uważniej przyjrzał się jej później przy kolacji i zauważył duże, szafirowe oczy, pełne jasnej głębi i zapalających się w niej gorących iskierek, pięknie zarysowane łuki brwi, ciemniejszych od lekko wijących się popielatych włosów, i świeże usta, w uśmiechu odsłaniające białe, mocne zęby.

Elza Tornwalsen, jako kobieta z krwi i kości, od razu spostrzegła, że Pitt uważnie jej się przygląda. Niepokój i wzruszenie ogarnęły ją. Opalone, złocistobrązowe policzki okryły się ciemnym, gorącym rumieńcem. Coraz częściej migotały błyski w oczach, wysoko wznosiła się i gwałtownie opadała pierś.

Wzruszenie Elzy nie uszło uwagi Pitta, więc przestał patrzeć na nią, nachmurzył czoło i umilkł. Robił sobie gorzkie wyrzuty.

Gdy nazajutrz Pitt spostrzegł, że Elza nałożyła swoją najlepszą suknię, opasała czarną aksamitką i spięła rzeźbionym grzebieniem odrastające włosy, ani razu nie spojrzał na nią przez cały dzień i kazał Larkowi podać posiłek do swej kajuty.

Był zły na siebie i na Elzę.

„Witeź" tymczasem pruł bladą powierzchnię oceanu, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji. Ryza odbywała się w warunkach nadzwyczaj pomyślnych i flotylla szybko zbliżała się do Archipelagu Nordenskjólda, skąd już zaledwie kilkanaście godzin pozostało do Tajmyrskiego Jeziora.

W obozie z daleka zauważono czarne obłoki dymu wyrzucanego z kominów płynących statków i gdy „Witeź" wszedł na głęboką wodę jeziora, z piersi ludzi pracujących w „Złotej Studni", jak przezwano dolinę Numy, wyrwał się radosny okrzyk:

– Biały Kapitan! Niech żyje Biały Kapitan!

Płynące za szonerem dwa duże parowce dały powód do różnych domysłów i pytań, na które Olaf Nilsen nie mógł dać żadnych wyjaśnień.

Minęły jednak dwie godziny, gdy rozległy się gwizdki komendy i szoner oddał kotwicę przy zachodnim brzegu Czoa, a dwa nieznane statki – przy północnym przylądku wyspy.

Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.

Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.

– Źle to wam wypadło z tą bandą – zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. – Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem a rzeką Piasiną na zachodzie i zatoką Chatangi – na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt – złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.

– To wszystko bardzo dobrze – mruknął Olaf Nilsen- jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia… Pitt uważnie spojrzał na kapitana.

– Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi – ciągnął Nilsen. – Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej… Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącymi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia…

– Szkorbut… – wyszeptał Pitt – klęska północnych obszarów… Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu…

– Cóż mamy przedsięwziąć? – spytał Nilsen.

– Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącymi na nich „czeremszą", czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz żurawiną, czarnymi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowia!

Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora wpada do Tajmyru rzeka Łogata, przecinająca stepową miejscowość obfitującą w czeremsze i jagody.

Nazajutrz kawalkada chorych siedzących na wierzchowych reniferach opuściła obóz „Złotej Studni" i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimy.

Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.

– Pitt Hardful dotrzymał słowa!… – pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i. nic więcej – nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące…

Westchnął raz jeszcze i mimo woli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.

– Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! – szepnął do siebie. – Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj… bez nadziei…

Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia" łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką silą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień związanych z „Witeziem", gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swoimi ponurymi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.

Wpadł jak szalony do szybu i porwawszy kilof, zaczął bić nim w twardą, skrzepłą ziemię, jak gdyby mszcząc się na niej za swój ból i mękę.

Nie widział, jak razem z grudkami ziemi spadały mu pod nogi większe i mniejsze połyskliwe kawałki i ziarna złota; chrapał, rzęził i bił coraz potężniej, bo w piersi wyła mu rozpacz niby głodna, samotna wilczyca.

Znużenie ukoiło serce i uspokoiło wzburzoną, podnieconą myśl.

Cisnął na ziemię kilof i spojrzał pod nogi.

– Hej, towarzysze! – krzyknął. – Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!

Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni", a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.

Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach przylegających do Tajmyru.

Minęły dwa tygodnie i cala partia chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonymi jagodami.

____________________ Wiesz co. Puchaczu? – zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego

po ramieniu. – Straciłeś zęby, ale tobie z tym do twarzy, bo tak czy inaczej – gębę zawsze masz przykrytą nosem.

– Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku – mamrotał Puchacz – lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Varangerfiordzie tak ci wyostrzyli język?

– Jakżeżby inaczej! – zaśmiał się chłopak. – A wiesz. Puchaczu, na czym ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!

– Ho, ho! – wołał ubawiony Puchacz. – Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu…