Изменить стиль страницы

Jakiś obcy ciszy i nastrojowi jego duszy dźwięk wdarł mu się do mózgu. Kapitan zaczął nadsłuchiwać.

– Pomylił mię słuch… – szepnął, lecz znowu podniósł głowę i słuchał z natężeniem. W obozie tubylców nagle zaczęły ujadać psy. Szczekały i podwywały wściekle, Widocznie usłyszały lub zwęszyły coś niezwykłego. Ujadanie oddalało się coraz bardziej i Nilsen zrozumiał, że psy ścigały wroga lub biegły na nieznane odgłosy.

I znowu obce dźwięki przeszyły ciszę. Teraz kapitan nie wątpił więcej. Gdzieś jeszcze daleko, jeden po drugim buchnęły dwa strzały karabinowe, a po nich głucha, bezładna salwa. Nilsen gwizdnął. Z baraku wybiegli uzbrojeni Polacy.

– Czuwamy – rzekł podchodząc Rynka. – Słyszeliśmy strzały… Jacyś obcy ludzie dali ognia, to nie nasi, bo poszli bez broni. Strzały rozlegały się coraz częściej i szybko się zbliżały.

– Trzeba się przygotować do obrony – rzekł Nilsen – mało nas… bo tamtym nie można dać do rąk karabinów… mogą użyć przeciwko nam, skoro już nie zatrzymali się przed grabieżą.

– Kapitanie! – zawołał Rynka. – Bez porozumienia się z wami uzbroiłem czterech naszych Niemców i dwóch Anglików. Są to sumienni ludzie i za dobre traktowanie ich pójdą za was w ogień.

– Zobaczymy! – mruknął kapitan. – Tymczasem musimy zająć dobre stanowiska dla obrony na wszelki wypadek.

– Strzelający ludzie dążą od południa… Natrafią na obóz tubylców… Nie wiemy, jak się zachowają Samojedzi – rozumował Rynka. – Musimy więc przygotować się do walki z tubylcami… Pomiędzy ich obozem a naszym ciągnie się rów, wykopany przez nas dla stoku wody do jeziora… Będzie on służył nam jako szaniec i z niego będziemy odpierali nieprzyjaciół.

– Biegnijmy tam! – krzyknął Nilsen, zarzucając na ramię karabin.

Wkrótce w rowie wyciągnęli się pod komendą kapitana długim szeregiem Polacy i uzbrojeni przez Rynkę Niemcy i Anglicy.

Strzały ucichły, lecz wzmogło się ujadanie psów samojedzkich i stawało się coraz wyraźniejsze. Nikt nie wątpił, że cofają się przed nadchodzącymi ludźmi.

Strzały jednak obudziły śpiących w baraku ludzi nowej załogi.

Wypadli i nadsłuchiwali, a później pobiegli po Rynkę i zajrzeli do domku kapitana. Nie znalazłszy ich, zaczęli szukać i ujrzawszy siedzących w rowie z karabinami, cicho się oddalili, zbierając się przy swoim baraku.

– Ta-a-k! – pisnął Puchacz. – Będzie bitwa… Chcą się bronić… Ale nam już nie dowierzają… Widzicie, co się stało?

– Sam bym stryczek zaciągnął na szyi tego nicponia, który dobierał się do składu i nic z niego nie skradłszy, nam odebrał zaufanie kapitana! – mruknął, machnąwszy długimi, małpimi rękoma, Francuz Balbier, przezwany „Cepem". Wszyscy milczeli.

– Cóż to?! – złośliwie się śmiejąc, zawołał Cep. – Cóż to? Umiemy tylko rabować i dżgać piórami? A czy nie łaska zasłużyć na zaufanie prawdziwych ludzi? Czyż nie możemy się zdobyć na to?

– Jak? Mów, Cepie – rozległy się głosy.

Lecz Cep, w którym obudziły się wojownicze, pełne zapału i twórczej myśli, a zarazem praktyczne cechy Francuzów, już ujął w swe ręce dowództwo nad bandą.

– Siekiery i kilofy w garść – i za mną! – skomenderował. Za chwilę prowadził swój oddział ku zaroślom w zachodniej części kotliny Numy.

– Idziemy w innym kierunku… – szepnął doganiając Cepa zdyszany Puchacz.

– Milcz, Puchaczu, kiedy się nie znasz na strategii napoleońskiej – syknął Francuz. – To wojna, nie szukanie złota. Tam ty jesteś Napoleonem, tu – ja.

Oddziałek zniknął w krzakach i zaczął cicho posuwać się na południe, obchodząc rów z ukrytymi w nim ludźmi, aż zapadł wśród rozrzuconych na płaszczyźnie głazów i zaczaił się.

– Hej tam, chłopcy – szeptał do swoich Cep. – Na komendę moją zróbcie wielki krzyk, biegnijcie i walcie tych, co napadają, tak jak gdyby to byli dozorcy wszystkich więzień świata. A jeżeli zobaczę, że ktoś z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę"!

Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu utykając biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co, chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym półzmroku chybiały biegnącego człowieka.

Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydal przeciągły świst, którym niby biczem przeciął i smagnął powietrze.

– To sygnał Bezimiennego! – zawołał Cep i wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom siedzącym w rowie.

Sam zaś nic nie mówiąc pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.

– Będzie robota! – szepnął, radośnie pocierając ręce. – Oj będzie…

– Wielki czas! – burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedrem". – Nudno już w tej ciszy… Czas puścić trochę ciepłej posoki!

– A-a, stary zbóju! – cicho zaśmiał się Puchacz. – Będziesz miał używanie… Zaczekaj chwilę…

Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu. Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.

– Rozumiem teraz! – szepnął Puchacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.

– Napoleon! – odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. – Ja im tu taki most arkolski urządzę, że o wszystkim zapomną na zawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy – ciury!

– Stul gębę, Napoleonie! – syknął Szkarłatny Pedro i zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza nawachy, z którą nigdy się nie rozstawał.

Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:

– Stój! Kto idzie? Tłum zatrzymał się.

– Odpowiemy ci, gdy będziesz stal pod szubienicą! -rozległy się krzyki.

– Czego od nas chcecie? – padło nowe pytanie. – Nie pragniemy rozlewu krwi!

– A pewno! – krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. – Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!

– No, no, pyskaczu! – szepnął Szkarłatny Pedro. – Moja w tym głowa, żeby ci ubyło posoki…

– Naprzód – doniosła się komenda herszta napastników. – Bierzcie ich!

– Stój! – zawołał Nilsen, i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała jak wryta. – Czy to wasze ostatnie słowo?

– Nie! Masz odpowiedź! – wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.

– Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! – powiedział niewidzialny za okopem kapitan.

Rozległ się pojedynczy strzał, a herszt rozłożywszy ręce padł na wznak.

– Bij! Bij! – wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi. Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili z tylu rozległy się głośne krzyki i przekleństwa.

To ruszyła do walki banda Cepa.

Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.

– Coście za ludzie! – badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.- Różni – odparł ranny. -Wolni Kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie.

– Żołnierzy i policji wśród was nie ma? – dopytywał kapitan.

– Nie ma! My wolni ludzie… – odpowiedział jeniec.

– Wolni bandyci? – poprawił go Norweg.

– Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą…

– Leż spokojnie… – mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:

– Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!

– Nie możemy strzelać, kapitanie! – krzyknął mały, wąsaty Niemiec. Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.