Изменить стиль страницы

Gdy rozmawiał o tym z Elza Tornwalsen i towarzyszami, Sanicki zapytał go:

– Powiedzcie, kapitanie, jak myślicie? Przecież obszary przecięte rzeką Tajmyr należą do Rosji. Rząd może nie pozwolić wam na to, potrafi zburzyć miasto i wysiedlić mieszkańców.

– Jeżeli użyje przemocy – wtedy niezawodnie dokona tego. Jeżeli zaś usłucha głosu rozsądku i prawa, nasz plan zostanie urzeczywistniony. Badając sprawy dalekiej północy, dowiedziałem się o bardzo ważnym szczególe. Zbrojny podbój Syberii, rozpoczęty przy Iwanie Groźnym i zakończony w drodze pokojowej dopiero w 1875 roku, nie jest wszędzie dostatecznie prawnie zatwierdzony. Oddzielne szczepy mongolskie podpisały umowy polityczne, przechodząc pod berło carów rosyjskich. Takimi są Ostiaki z Obi, Kirgizi z Irtyszu, Jakuci, Buriaci ze stepów położonych za jeziorem Bajkał i inne drobniejsze ludy. Chińczycy, podpisując aiguński traktat polityczny z Rosją, odstąpili jej wszystkie szczepy zamieszkujące północno-wschodnią część Azji, chociaż nikt nigdy nie pytał o wolę ludności. Jednakże na wszelki protest poszczególnych szczepów Rosja może, opierając się na pewnych traktatach politycznych, odpowiedzieć żądaniem bezwzględnej uległości. Całkiem inaczej przedstawia się sprawa Samojedów. Nigdy nie byli podbici i żadnej umowy z Rosją nie zawierali. Rosjanie narzucili im bezprawnie swoją władzę i swoje rządy, obciążając podatkami naturalnymi. Lecz Samojedzi mogliby prosić świat cywilizowany o zachowanie i obronę ich wolności oraz praw do ziemi i jej bogactw. Zawierając umowy ze starszyzną samojedzką jako z wolnym ludem, postępujemy zgodnie z prawem międzynarodowym i tym prawem będziemy się bronili.

– Rozumiem! – zawołał Miguel – Teraz tylko czekać, aż dowiemy się, że królem Samojedów został obrany Lundatem, mój przyjaciel, ten, który wycyganił u mnie pudełko zapałek. Gotów jestem pojechać w jego imieniu na posła do Madrytu! Pitt zaśmiał się wesoło.

– Nie śpieszcie się zbytnio, Julianie! – odparł. – Pamiętajcie -tymczasem o hiszpańskiej policji…

– Oj, nie lubię tego słowa! – żachnął się Rudy Szczur.

– Po dziesięciu latach sam będę radził wam, abyście kandydowali na posadę posła samojedzkiego – mówił, klepiąc go po ramieniu, Hardful.

Większość przybywających z różnych krajów na „Witezia" Pitt odrzucił, gdyż był to element niezdyscyplinowany, zbałamucony i niepewny.

Po pięciu tygodniach „Witeź" wypłynął z Vardó, a w kilwaterze za nim szły dwa parowce. Jeden zawierał w swoich magazynach zakupione przez Pitta towary, a na pokładzie wynajętych ludzi; drugi należał do zawiązanej spółki handlowej i był naładowany towarami i materiałami budowlanymi, beczkami dla solenia ryb i worami z mąką i solą.

Pitt Hardful nie podejrzewał, że podczas jego nieobecności na Tajmyrze zdarzyły się nieoczekiwane wypadki.

Złoto napływało coraz obficiej do składu zbudowanego przez Nilsena.

Rynka każdego wieczoru po skończonej pracy przychodził do kapitana i opowiadał mu o bajecznej ilości drogocennego kruszcu, nagromadzonego pod warstwą torfu i zlodowaciałej ziemi.

– Wynajdujemy coraz częściej nieduże zagłębienia w kamienistym gruncie napełnione kawałkami złota. Jest tak czyste, że tylko z rzadka w jego masie spotkać się dają odłamki kamieni. Ponieważ spotykamy bardzo duże bryły metalu, nasi poszukiwacze. Puchacz i Bezimienny, zaczęli podejrzewać, że w górze Numy powinna istnieć złotonośna żyła, którą woda kruszy, wymywając z niej duże masy metalu zawartego w rudzie. Świadczy o tym forma i zewnętrzny wygląd złota. Rozpoczęte wiercenie góry dziś wykryło szeroką na dwa metry żyłę złotej rudy, przecinającej cały masyw Numy i biegnącej dalej przez grzbiet Mgoa-Moa. Jest to niesłychanie doniosłe odkrycie, gdyż odsłania przed nami horyzonty na długi szereg lat wydajnej pracy w tej miejscowości!

Nilsen bardzo się ucieszył z tej wiadomości i zaczął obmyślać budowę składu z cegły, w czym dopomagał mu Rynka. Glina się znalazła w urwistym brzegu rzeki, a ze zwykłego pieca, urządzonego w tymże urwisku, wkrótce zaczęto wydobywać cegłę i budować skład o grubych ścianach i sklepieniu.

Było to zupełnie na czasie, gdyż pewnego razu, obchodząc w nocy teren robót, Olaf Nilsen spostrzegł cień człowieka przemykającego się w krzakach. Kapitan chciał zawołać na niego, lecz zaniechał zamiaru, ponieważ wzbudziło to w nim podejrzenie. Szybko skierował się do składu złota i ujrzał ślady siekiery i świdra, którymi usiłowano wyłamać zamek.

Któż by mógł to uczynić? – myślał Nilsen i podejrzenie jego mimo woli padło na ludzi przyprowadzonych przez Rudego Szczura, a nawykłych do zbrodniczych czynów.

– Pokażę ja wam teraz! – odgrażał się Nilsen, prostując potworne bary i zaciskając pięści. Zawołał Rynkę, opowiedział o swoim odkryciu i kazał postawić na straży przy składzie

uzbrojonego a zaufanego człowieka.

Nazajutrz o świcie, gdy już rozpoczęto roboty w szybie, przyszedł Nilsen i kazał ludziom zgromadzić się przy składzie narzędzi. Tu oznajmił im o wykrytym zamachu na zdobyte przez nich złoto i zażądał wykrycia i wydania winowajcy.

Tłum milczał, głęboko poruszony niespodziewaną wiadomością.

Nareszcie przy kapitanie stanął Bezimienny. Był blady, wargi mu drżały, a oczy błyszczały ponuro. Kurcz przebiegał mu po twarzy, a długie palce prężyły się i zaciskały niby szpony śmiertelnie zranionego sępa.

– Słuchajcie, wy…! – rzekł swym szyderczym głosem, zwracając się do tłumu. – Jeżeli który z was, nawet tu, z tymi ludźmi, nie mógł się powstrzymać od dawnego procederu… niech powie nam o tym… mech nie czeka, aż bractwo wykryje go… bo wtedy zastosujemy nasze więzienne prawo… bez litości – jak do zdrajców!

– Ja o niczym nie wiem! Czyżbym się porwał na taką rzecz?! Ja nawet nie podchodziłem do składu! Śmierć złodziejowi! – wołali ludzie z nowej załogi „Witezia", a w ich głosach wyczuwało się szczere oburzenie i gniew.

– Słowa to furda! – krzyknął Bezimienny. – Rozumiem, że kapitan Nilsen może mieć podejrzenie tylko na nas – niedawnych „ptaszków więziennych", bo żaden Samojed nie odważyłby się na taki czyn. Czyż mamy odpowiedzieć kapitanowi tylko słowami? A jakimi oczami będziemy spoglądali na Białego Kapitana, gdy powróci do nas? Chłopcy! Daję dobę na wykrycie winowajcy. Jeżeli nie wykryjemy go, musimy opuścić komendę „Witezia" i pójść w świat, bo tu żyć pod pręgierzem nieufności nie potrafimy… Kapitanie! Proszę o zwolnienie od roboty na dobę ludzi, których wskażę.

W godzinę potem na spadkach góry Numy odbyła się narada. Bezimienny objaśniał coś pięciu swoim towarzyszom. Wkrótce ci ludzie rozpierzchli się po obozie, długo oglądali drzwi składu, czołgali się po ziemi badając ślady i na południową przerwę nie stawili się wcale. Olaf Nilsen próżno szukał ich wszędzie, przeszedłszy nawet cały obóz tubylczy. Bezimienny a z nim pięciu innych robotników – zniknęli bez śladu. Norweg cierpliwie czekał.

Nie zdając sobie sprawy, uzbroił się i kazał Polakom wziąć ze składu dobre automatyczne rewolwery i karabiny, które polecił ukryć tak, żeby mieć je pod ręką na wypadek potrzeby.

Roboty były skończone, wzburzeni robotnicy siedzieli w swych szałasach, omawiając wypadki i dzieląc się domysłami. Dopiero po północy zgasły ogniska i cisza zapanowała w kotlinie Numy. Dochodziło tylko rzadkie szczekanie psów samojedzkich, porykiwanie pasących się reniferów i brzęczenie krwiożerczych komarów oraz drobnych, natrętnych muszek, ani w dzień, ani w nocy nie dających spokoju i wytchnienia ludziom i zwierzętom.

Nilsen siedział na progu swego domu i zasłuchany w ciszę, myślą był daleko. Widział swego „Witezia" płynącego wśród fal, słyszał cichy głos Elzy Tornwalsen i dobitne, spokojne słowa Białego Kapitana: „Ani słowa więcej, Elzo, przyrzekłem Olafowi Nilsenowi, że wszystko będzie po dawnemu… Tak musi być, bo nie nastał czas… Jeszcze płyniemy daleko… daleko… i nie widzimy dotąd portu we mgle przyszłości…"

Nagle Nilsen drgnął.