Изменить стиль страницы

– Wczoraj go przywiozłem z Warszawy, cały dzień się wlokłem, bałem się, że zatrę silnik. Moskwicza sprzedałem z niewielkim zyskiem.

Arcymajster Swaczyna dzwonił kluczykami, otwierał okna i drzwi, irchową szmatką ścierał niewidoczne kurze z tablicy rozdzielczej, uruchamiał silnik, z odrzuconą w tył głową, niczym dyrygent pierwszych taktów orkiestry, słuchał muzyki pierwszych obrotów. Wnętrze samochodu pachniało wiekuistym zapachem nicości poskromionej przez materię. Był to zapach najdroższych lokali, ekskluzywnych klubów i wykwintnych apartamentów, zapach kosztownych pensjonatów, rzadkich substancji i pełnych harmonii przedmiotów.

Jechaliśmy wzdłuż rzeki, pierwsze letniczki zdejmowały sukienki, smarowały ramiona, starannie układały na trawiastych brzegach szare koce. Arcymajster Swaczyna raz po raz nerwowo poprawiał kołnierzyk swojej luksusowej koszuli.

– Niejedno godne uwagi ciało wydobyte dziś zostanie na światło dzienne. Niejedno, panie Jerzy – zmyliła mnie jego intonacja, byłem pewien, że zaraz dopowie niezbędną konkluzję, albo udzieli mi dwuznacznej porady życiowej, ale on nieoczekiwanie zamilkł, ja zaś, zdekoncentrowany i zirytowany na samego siebie, nie byłem już w stanie odgadnąć, do czego zmierzał, co miał na myśli.

– Czy to prawda, co o panu mówią? – zapytałem po chwili.

– Zależy o którą z licznych legend, jakie na mój temat krążą, panu chodzi. Co takiego mówią?

– Mówią – zająknąłem się, choć przysiągłem sobie, że się nie zająknę – mówią, że jest pan najbogatszym człowiekiem świata.

Arcymajster Swaczyna pogardliwie machnął ręką.

– Ale gdzie tam – powiedział z niesmakiem i irytacją. – Ale gdzie tam. Nie wolno dawać wiary stugębnej plotce. Najbogatszy człowiek świata, dobre sobie! – Arcymajster Swaczyna smakował własną pogardę i irytację. – Najbogatszy człowiek świata! Ja nie jestem nawet w pierwszej dziesiątce! – Teraz mówił szybko i gwałtownie z gorzkim sarkazmem mężczyzny, który świadom jest swoich klęsk życiowych. – Rozumie pan, nie mieszczę się nawet w pierwszej dziesiątce najbogatszych, nie dość na tym, że się nie mieszczę, to ja spadam, a nawet ordynarnie mówiąc lecę na pysk. W zeszłym roku byłem piętnasty, a na dziś jestem siedemnasty. Właśnie to między innymi sprawdzałem w Warszawie. Pan sobie zdaje sprawę, panie Jerzy, co to znaczy być na siedemnastym miejscu!? To znaczy nie być wcale.

Płaty zielonej farby odpadały z kruchych ścian strzelnicy, przez szczeliny w krzywych deskach i powyginanych blachach wzlatywały proste promienie światła, w głębi, w gęstym zielonym cieniu stały rzędy szklanych rurek, papierowych kwiatów, zapałek, na niewidocznych nitkach wisiały papierosy, biało-czarne fotografie gwiazd filmowych, skamieniałe słodycze, wyżej przestrzelone na wylot tarcze, w kącie monstrualna lalka nie do zdobycia, trzeba by mieć siedemdziesiąt dwa punkty na sześć strzałów z wolnej ręki, żeby wejść w jej posiadanie, wynik nieosiągalny nawet dla mistrza olimpijskiego.

Małgosia Snajperek siedziała na taborecie na zewnątrz tego rachitycznego pawilonu, który, zdawać się mogło, runie za lada podmuchem, swoją piegowatą twarzyczkę wystawiła ku słońcu, swoją wyszarzałą, uszytą z niewłaściwych tkanin sukienczynę podwinęła wysoko i widać było jej uda białe jak papier kancelaryjny. Spłoszyła się na nasz widok i poprawiając zgrzebną szatę oraz byle jaką fryzurę ukryła się w środku i usiłowała nadać swoim przypadkowym rysom wyraz gotowości służbowej.

– Jak firma, pani Małgorzato? Jak tam firma na dzisiaj? – pytał przyjacielskim, ale też zarazem na wskroś oficjalnym tonem Arcymajster Swaczyna.

– Jeszcze nikogo nie było, jeszcze nie było ani jednego klienta.

– Niedobrze – zatroskał się Arcymajster Swaczyna i przybrał taką minę, i wykonywał takie gesty, i mówił w taki sposób, że nie było siły; Małgosia musiała poczuć się winna, co tam Małgosia, ja sam ni stąd, ni zowąd poczułem się winien.

– Może po południu – powiedziałem bez przekonania – może po południu coś się poprawi, jak ludzie pójdą na festyn.

– Niedobrze – Arcymajster Swaczyna po mistrzowsku pogrążony w rzekomym ogromie kalkulacji zdawał się niczego nie słyszeć. – Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jak tak dalej będzie, człowiek z torbami pójdzie. W sumie nie wiem, co robić – zwrócił się nagle do mnie i mówił teraz tak, jakby w samej rzeczy oczekiwał rzetelnej porady. – W sumie nie wiem, co robić. Czy sprzedać firmę z niewielkim zyskiem, czy remontować, czy obniżyć ceny… Nie wiem… Zastanowię się, dzień dzisiejszy nie jest dniem rozstrzygających decyzji…

Arcymajster Swaczyna powoli, w bardzo starannie opracowanym zamyśleniu jął zdejmować marynarkę, zdjął ją, metodycznie złożył i delikatnie położył na wyświeconym łokciami pokoleń strzelców kontuarze, następnie z równym spokojem jął podwijać rękawy koszuli, podwinął je i powiedział z wystudiowaną uprzejmością:

– Pani Małgorzato, poproszę o broń i amunicję. Gdy zaś Małgosia Snajperek podawała mu wiatrówkę i postawiła przed nim wypełnioną śrutem puszkę, on długo stał z obróconą lufą ku górze strzelbą w garści i z nienawistnym namysłem przyglądał się paradującej w głębi strzelnicy armii zapałek, patyczków i szklanych rurek nie do trafienia. A potem zaczął celnymi strzałami dziesiątkować te stojące na rachitycznych nóżkach oddziały, drzazgi i odłamki szkła, papierowe płatki fruwały w powietrzu. Arcymajster Swaczyna po każdym celnym strzale unosił melodyjnym ruchem broń ku górze i krzyczał triumfalnie:

– Sukienka!

– Bluzka!

– Spódnica!

– Halka!

– Biustonosz!

– Majtki!

– Lewy sandał!

– Prawy sandał!

– Lewy kolczyk!

Małgosia Snajperek śmiała się jak szalona, traciła przytomność ze śmiechu, pochylała się spazmatycznie, jej czaszka niebezpiecznie raz po raz przecinała linię strzału, histerycznie przyciskała rozczapierzone dłonie do piersi i do brzucha, tak jakby się bała, iż nieustanna kanonada prawdziwie zerwie z niej odzienie. Po dobrej chwili, jak zwykle z opóźnieniem, jak zwykle w takich sytuacjach z opóźnieniem, pojąłem perwersyjny sens tej zabawy i ujrzałem to, co tych dwoje musiało widywać od dawna, ujrzałem, jak sukienka Małgosi Snajperek sfruwa z jej ciała, ujrzałem, jak opuszcza ją bielizna i biżuteria, i wszystkie te tanie srebra, i nadto wiotkie części garderoby raz po raz trafiane bezlitośnie celnymi strzałami Arcymajstra Swaczyny spadały na ziemię i Małgosia stała goła tak, jak ją Pan stworzył, i ja z całych sił gapiłem się na nią, i ciało moje przebijały płynne błyskawice i zwodnicze przeświadczenie, iż ewangeliczki w przeciwieństwie do wiecznie opalonych katoliczek mają skórę białą jak papier kancelaryjny, na dobre utrwalało się w głębi mego roztrzepotanego serca.

– Spóźnię się do kościoła – powiedziałem bardzo słabym głosem.

– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.

Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:

– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć: