Изменить стиль страницы

Rozdział V

Gdy wreszcie zrozumiałem, na czym ma polegać moja rola w zamachu na życie I sekretarza Władysława Gomułki, rozgorzały we mnie czarne płomienie zdrady i wstydu. Był duszny sierpniowy poranek, przez otwarte okno słychać było orkiestrę misyjną, z furią wdziewałem niedzielne ubranko, śpieszyłem się, miałem zamiar zostać zdrajcą, zanim zacznie się nabożeństwo. Chyłkiem, śliskim krokiem wiarołomcy wymknąłem się z domu.

„Jezu mój krasny! Królu świata jasny!" – śpiewały w przykościelnym ogrodzie chórzystki i spoglądały na mnie z pogardą, misyjni muzykanci odsunęli od ust puzony i z naganą pozierając w moim kierunku jęli coś szeptać między sobą.

– Halucynacje, Jerzyku, to są halucynacje, halucynacje spowodowane twoim panicznym strachem – szeptałem sam do siebie, kuliłem się i kroki moje stawały się coraz cięższe i czarna piana lęku kolebała się w moich wnętrznościach coraz niebezpieczniej i ściśle na wysokości Domu Zborowego musiałem się zatrzymać. Po raz pierwszy w życiu pojąłem, iż jeśli nie doznam uskrzydlenia, nie postąpię ani kroku dalej. Potem to przeświadczenie miało się stawać coraz częstsze, liczba czynności, których nie byłem w stanie wykonać bez doznania uskrzydlenia wzrastała, w końcu bez doznania uskrzydlenia nie byłem w stanie niczego w życiu zrobić, i teraz zresztą także, by spisać tę historię, uskrzydlać się muszę nieustannie.

Rozejrzałem się wokoło i choć wybór jak na początek lat sześćdziesiątych był spory, i choć wszystkie gospody i „Piast", i „Dom Zdrojowy", i „Cafe Orbis" były już otwarte, i choć wszystkie trzy znajdowały się w zasięgu mego wzroku, moja małoletniość stanowiła zaporę nie do przebycia. Męskie ramiona męskimi ramionami, męski głos męskim głosem, ale nie było najmniejszej szansy, aby któraś z trzech barmanek… nie mogłem mieć żadnej nadziei, iż Helenka Morcinkówna („Piast"), Krysia Kotulanka („Dom Zdrojowy") czy Marysia Jasiczek („Cafe Orbis") poczęstuje mnie gorzałką. I nie przez samego siebie prowadzony skręciłem w lewo i przyśpieszyłem kroku, i niebawem minąwszy plac targowy, zastukałem do wrót ukrytego w cieniu skoczni narciarskiej domostwa pana Trąby. Nikt nie odpowiadał. Nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Z głębi, z ciemnej sieni dochodziły pojedyncze słowa tłumione gorączkowym spazmatycznym oddechem.

Pan Trąba leżał na żelaznym łóżku stojącym na środku ogromnej, większej nawet od naszej kuchni, izby. Poza łóżkiem i stojącą przy łóżku butelką nie było tam żadnych sprzętów ani przedmiotów, nic, zdrewniały bezmiar wód, dryfujący środkiem rozbitek i butelka pełna zgubnych wieści. Z rozciętego czoła pana Trąby sączyła się krew, z raz po raz rozchylających się ust ciekła ślina, zielone wojskowe spodnie, które miał na sobie były kompletnie przemoczone. W izbie panował przedśmiertny zapach ciała bezwolnie spływającego wszelkimi substancjami, choć w istocie wypełnionego jedną tylko substancją. Pan Trąba mówił coś, szeptał, bełkotał nieustannie, ale z początku nie mogłem wyłowić ani jednego słowa, ani nawet jednego zrozumiałego dźwięku. Natężyłem się wszakże, zmobilizowałem swój tajemny talent odgadywania słów niewypowiedzianych i po chwili, szczerze mówiąc, po bardzo długiej chwili, mniej więcej wiedziałem, o co chodzi. Słowem-kluczem delirycznej narracji pana Trąby było słowo „herbata", cała zaś narracja miała charakter miłosny. Była to sentymentalna skarga mężczyzny bolejącego nad tym, iż nie może pić herbaty u boku ukochanej kobiety, ponieważ ona pije herbatę u boku innego. Całość obfitowała w liczne dygresje, niezamierzone wtrącenia i nieczytelne ozdobniki, być może generalne przesłanie lamentu, iż picie herbaty u boku ukochanej kobiety było jedynym marzeniem w życiu mężczyzny, powtarzało się z nadmierną refrenicznością, ale zważywszy stan, w jakim znajdował się pan Trąba, wszystko układało się zadziwiająco płynnie. Było zresztą z nim tak jak zawsze: sens jego opowieści był zasadniczą, a może jedyną więzią łączącą go ze światem. Imię ukochanej kobiety nie padało ani razu, może nie byłem w stanie go odgadnąć, może nie chciałem go odgadnąć. Wydobyłem z kieszeni niedzielnego ubranka białą chustkę do nosa, wylałem na nią trochę wódki ze stojącej przy łóżku butelki, tak uczyniony opatrunek przyłożyłem do czoła pana Trąby i starłem powoli zasychającą krew.

On na moment zamilkł, szerzej otwarł usta, struga brunatnej śliny spłynęła przez siwy zarost na policzku, westchnął i uniósł opuszczone powieki. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i ni to wyszeptał, ni to wycharczał:

– Nie powinieneś mnie oglądać, Jerzyku. Jestem w upadku zarówno moralnym, jak fizycznym.

I wyciągnął rozdygotaną rękę ku dalej trzymanej przeze mnie butelce, i pochyliłem się nad nim, ostrożnie przytknąłem butelkę do ust jego, on zaś pił. Potem, oprzytomniawszy nieco, spojrzał na mnie, rzec by wręcz należało: z namysłem przyjrzał się mojej determinacji, w lot pojął elementarny cel mojej wizyty i powiedział.

– Wypij za mój powrót do zdrowia, Jerzyku, uczyń to jak najrychlej, ponieważ lada chwila oczekuję nadejścia siostry miłosierdzia.

I istotnie: wypita doza nie zdążyła nawet dotrzeć do moich części duchowych, gdy ni stąd, ni zowąd, jak spod ziemi wyrosła w izbie odziana w piękną kwiecistą suknię masywna postać pani Rychterowej, wdowy po dawnym właścicielu Domu Towarowego, panu Rychterze.

– Dzień dobry, dzień dobry – krzyknęła przesadnie akcentując i teatralnie wymawiając słowo „dobry", natychmiast jęła biec wokół łoża pana Trąby. Biegła, machała rękami i krzyczała: – Dobro! Dobro! Dobro! Gut! Gut! Sehr Gut! Dobre życie! Dobre życie! Do dobrego życia!

Biegła i raz po raz wznosiła i opuszczała ręce, splatała i rozplatała dłonie, ramionami młóciła powietrze, czyniła też w pełnym biegu pełne nieoczekiwanego dostojeństwa przysiady -była niczym oszalały gimnastyk, który postanowił popełnić samobójstwo wykonując do ostatniego tchu wszystkie znane mu sekwencje ćwiczeń.

– Myślenie pozytywne! Myślenie pozytywne! – darła się wniebogłosy. Życzliwe nastawienie do świata! – ryczała niczym zarzynany bawół. – Życzliwe nastawienie do świata czyni cuda. Czytałam w miesięczniku „Ameryka" wywiad z człowiekiem, któremu dzięki życzliwemu nastawieniu do świata cofnął się rak prostaty! Rak prostaty!

Od dobrej chwili wycofywałem się krok za krokiem, przebyłem już ciemną sień i wreszcie poczułem na moich męskich ramionach ciepło i jasność. Gdyby nie to, iż dobrze pamiętałem nie budzące cienia wątpliwości wywody pana Trąby o cieple i jasności jako nieodzownych atrybutach Szatana, być może wydawałoby mi się, że powracam z piekła na ziemię, ponieważ jednak pamiętałem i co więcej wierzyłem, bez złudzeń przypatrywałem się wypełnianemu demonami światu.

Przez pusty i wymieciony do czysta plac targowy sunął zdecydowanym krokiem odziany w nienagannie skrojony błękitny garnitur Arcymajster Swaczyna. Doznałem uskrzydlenia i byłem już gotów do dokonania zdrady, ale mój rozjaśniony mózg jął teraz grać na zwłokę i rozważać fundamentalną kwestię, czy w ogóle istnieje konieczność dokonania zdrady. Owionął mnie zapach najdroższej wody kolońskiej świata, ukłoniłem się. Arcymajster Swaczyna uprzejmie odwzajemnił ukłon.

– Dzień piękny, panie Jerzy, jak nie przymierzając nowe pięćset złotych – zagaił swoim doskonałym niskim głosem.

– Najdroższy dzień świata – odparłem.

Arcymajster Swaczyna spojrzał na mnie swoimi znakomitymi niebieskimi oczyma, do koloru których dobierał najdroższe koszule i najdroższe garnitury świata, i westchnął z ulgą.

– Rozmowa z panem, panie Jerzy, to prawdziwa przyjemność. Pan pozwoli, jeśli ma pan chwilę czasu, zajrzyjmy na moment do mojej strzelnicy.

Arcymajster Swaczyna perfekcyjnie mrugnął, olśniewająco się uśmiechnął i figlarnie dodał:

– Do mojej strzelnicy wartej wszystkie pieniądze świata. Pan pozwoli – wyciągnął rękę. Odwróciłem się i ujrzałem w cieniu starej rozłożystej wierzby nowiutkiego citroena. Błękitna karoseria miała w sobie intensywność sierpniowych niebios.