Изменить стиль страницы

– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.

***

Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. Arcymajster Swaczyna mimochodem, a może całkiem nie mimochodem powiedział rzecz rozstrzygającą: bezceremonialnie nazwał niejasno kiełkującą we mnie nadzieję, iż być może istotnie krocząc po ulicach Warszawy z kuszą na ramieniu będę przyciągał uwagę kobiet.

– Kobiet, mężczyzn, dzieci i starców. Wszystkich – przekonywał pan Trąba i o ile po raz pierwszy w naszej zaciemnionej kuchni słuchałem jego argumentacji z narastającą złością i coraz mocniejszą wolą zdrady, o tyle teraz słowo po słowie przepowiadałem sobie te same argumenty w duchu łagodności i zrozumienia. Już wtedy byłem niesłychanie łasy na własną powabność.

„Drzewo jedno znam zielone, śliczna to oliwa, Tam słowiczek ulubione Pieśni słodko śpiewa" – śpiewały chórzystki, lekko uniosłem głowę, gapiłem się na nie równie bezwstydnie jak przed paroma chwilami na Małgosię Snajperek, druga od lewej była powabna niczym Chananejka. „Lub z niewiastą chananejską w pierwsze pomknę brzaski, Przez krainę galilejską szukać nieba łaski" – śpiewałem razem z nią i razem z piątą od lewej kuszącą Samarytanką i razem ze stojącą w środku kruczowłosą Filistynką i korzyłem się przed Bogiem gromowładnym, starcem z siwą brodą, i słowa pieśni mieszały mi się w głowie ze słowami pana Trąby. „Lub z Samarytanką ową pójdę ja w południe. Gdzie nad studnią Jakubową słowik nuci cudnie". Pójdę ja w południe, by Gomułkę zabić cudnie – zażartowałem i zanuciłem w duchu, i widmo zdrady pierzchło definitywnie, i pojąłem przy okazji, iż uzgodnienie rymu i prawdy w poezji nie jest rzeczą łatwą, śmiercionośny grot miał wszakże przebić serce I sekretarza nie w południe, a wieczorem.

Przez cały dzień wedle planu pana Trąby mieliśmy śmiało krążyć po ulicach, zwiedzać stolicę, mieliśmy otwarcie wspiąć się na najwyższe piętro Pałacu Kultury, pójść na Starówkę i pojechać na stadion Dziesięciolecia, mieliśmy poruszać się z ostentacyjną jawnością i absolutną swobodą, mieliśmy tak postępować, ponieważ – zakładał pan Trąba – i tak nikt nas nie zapamięta, ponieważ i tak nikt na nas nie spojrzy, ponieważ i tak wszyscy będą przypatrywać się mnie, Jerzykowi, a nawet nie tyle mnie – Jerzykowi, co mojej osobliwej zabawce, kuszy, przytroczonej do ramienia. A nawet jeśliby kto i na mnie spojrzał, to przecież za nic mnie nazajutrz nie pozna, ponieważ będę wyraziście i nie do poznania ucharakteryzowany. Oblicze moje pokryją jadowite barwy wojenne, na głowie miał będę bujny pióropusz, na sobie obszerny, zmieniający sylwetkę i zarazem przyciągający wzrok krzykliwymi kolorami kaftan.

– Panowie, nie ma siły! – zachłystywał się pan Trąba – w tym planie nie ma żadnej luki, żadnej szczeliny. To nie jest żadna ekstrawagancja fabularna, to jest klarowny racjonalizm i ścisłe stosowanie do wymogów okoliczności. Musimy jechać do Warszawy nocnym pociągiem, który stąd wyjeżdża o dwudziestej drugiej siedemnaście, a planowany przyjazd ma około siódmej rano. Musimy, tak czy nie?

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, iż to apodyktyczne i nie znoszące sprzeciwu „tak czy nie" pana Trąby podszyte było rozpaczliwą niepewnością.

– Żadne inne dookólne jazdy z przesiadkami nie wchodzą w grę, ponieważ podróż taka trwałaby parę dni, a może nawet tydzień. Tak czy nie? By uniknąć kłopotów z panem zawiadowcą Ujejskim przebijemy się do ambulansu pocztowego i pojedziemy w towarzystwie jeszcze nie tak dawno podległych panu, panie Naczelniku służbowo, obecnie zaś zaprzyjaźnionych z panem konwojentów. Tak czy nie? Tak.

Takie były założenia określające czas i warunki naszej wyprawy do stolicy. Z założeń tych niezbicie wynikały – zdaniem pana Trąby – następujące konkluzje. Gdyby nawet nasz pociąg dotarł do warszawskiego Dworca Głównego punktualnie, i tak byłaby to pora, w której towarzysz Gomułka na tylnym siedzeniu czarnej Wołgi, w towarzystwie osobistego sekretarza Józefa Tejchmy i w asyście eskorty uzbrojonych po zęby milicjantów na motocyklach udawał się będzie ulicami: Prusa, Konopnickiej, Wiejską i Nowym Światem w kierunku gmachu Komitetu Centralnego. Nawet gdybyśmy podjęli absurdalny i samobójczy pomysł zaatakowania tego zbrojnego orszaku – zwyczajnie nie zdążymy. Rzecz jasna, na sam Komitet Centralny również nikt przy zdrowych zmysłach nie natrze. Ergo: musimy dzień cały spędzić w Warszawie. Teoretycznie można by ukryć się w mieszkaniu jednego – jak zapewniał pan Trąba – z jego licznych warszawskich znajomych, ukryć się i przeczekać kilkanaście godzin, ale z psychologicznego punktu widzenia byłby to błąd kardynalny. Pan Trąba powoływał się na podobno ściśle przezeń przestudiowane mnogie świadectwa i pamiętniki starych terrorystów, miało z nich niezbicie wynikać, iż najgorszą i najbardziej zgubną dla zamachowców rzeczą było bezczynne oczekiwanie na godzinę „zero". Jeśli trwało to zbyt długo, ulegali demoralizacji i dekoncentracji, wysiadały im nerwy. Pan Trąba dawał też dookólnie, choć wystarczająco jasno do zrozumienia, iż w jego wypadku nieznośna pustka kilkunastu godzin oczekiwania wypełniona i skrócona zostać może w niechciany choć typowy dla niego sposób.

– Nie możemy ryzykować jakiejkolwiek niesprawności, i tak w całym naszym przedsięwzięciu jest zbyt wiele elementów chałupniczych i nie będziemy też powtarzać historycznych błędów starych zamachowców. Ostatnie godziny przed zabiciem Gomułki spędzimy na zwiedzaniu miasta – po wielokroć podkreślał pan Trąba i ja, Jerzyk, teraz zasłuchany w słowa i melodię starych luterskich psalmów nie tylko się z nim zgadzałem, ale i podziwiałem jego niepodważalną logikę.

„Było to, gdym raz po lesie błądził nieszczęśliwy. Naraz słyszę głos się niesie z gąszcza tej oliwy. Gdy w jej cieniu odpoczywałem I śpiew w sercu badać jąłem. Wstałem pokrzepiony" -śpiewał chór Chananejek, Samarytanek i Filistynek, i istotnie w prostocie swojej pokrzepiony wypełniającą mnie zgodą na wszystko, jeszcze wyżej uniosłem głowę i ponad boskimi fryzurami chórzystek spoglądałem na wypełniony falującym światłem witraż, na wyłaniające się z eksplodującego blasku postacie apostołów, i nie było we mnie ani żalu, ani niesmaku, ani rozczarowania, moja transakcja z Arcymajstrem Szwaczyną była w końcu transakcją duchową i ja, Jerzyk, dobrze w dodatku znałem zasady tej transakcji, dobrze przecież i od dawna wiedziałem, że ani w wyobrażonej na szkle postaci, ani w kształcie głowy, ani w wizerunku oblicza apostoła Pawła nie ma nawet cienia podobieństwa do Włodzimierza Iljicza Lenina.

Rozdział VI

Elżunia Baptystka potrafiła odpowiedzieć na każde pytanie, wiedziała, ile krzyży jest w naszym kościele i czym ozdobione jest zwieńczenie ambony, wiedziała, jaki był pierwszy cud uczyniony przez Pana Jezusa i kiedy miało miejsce zesłanie Ducha Świętego, umiała nawet podać ścisłą liczbę wszystkich ksiąg biblijnych i datę ordynacji księdza pastora Potraffke. Odziana w białe pończochy i wełnianą zieloną sukienkę, Elżunia rok w rok wygrywała kościelne zgaduj-zgadule, śmiało wstępowała na podium i rezolutnie odpowiadała na pytania Prezbiterów, pani Pastorowa całowała ją w oba policzki i wręczała budującą literaturę. Nienawidziłem Elżuni Baptystki i pożądałem pani Pastorowej.

Była moja kolej, na drżących nogach kroczyłem przez wysoką październikową trawę, wstępowałem na zbite z sosnowych desek podium, wdychałem zapach jaśniejącego drewna, spoglądałem na siedzących na dole biesiadników, na ogromny kamień, przy którym w czasach prześladowań gromadzili się starzy ewangelicy, spoglądałem na otaczający polanę bukowy las i czułem na podniebieniu wodnisty smak klęski. Pan Kurator Folwarczny figlarnie spoglądał na panią Pastorową, potem z rzekomym namysłem zatrzymywał wzrok na mnie i mówił: