Wciągnąłem głęboko powietrze, śnieg nieoczekiwanie przestał sypać i w nagłej nieruchomości słychać było dochodzące z lasów na Bawolej Górze miarowe uderzenia siekiery, ktoś tam się śmiał nieposkromionym pogańskim śmiechem, ktoś rozrzutnie zapalał i gasił silnik.
W głębi jaśniejącej niczym droga mleczna perspektywy, za Domem Towarowym Rychte-ra, za pogrążonymi w ciemnościach baptystami majaczyła sunąca z charakterystyczną chybo-tliwością sylwetka pana Trąby.
Rychterowie siedzieli wokół owalnego stołu w jadalni na parterze, w kącie płonęła tysiącem świec ogromna niczym królewski żaglowiec choinka, przez wysokie odsłonięte okna widziałem sunącą z kuchni niesłychaną postać pani Rychterowej, w uniesionych w górę atletycznych ramionach niosła wazę pełną barszczu albo zupy grzybowej.
– Witaj z Narodzeniem Pańskim, Jerzyku – powiedział pan Trąba – szczerze mówiąc oczekiwałem, że po ubiegłorocznych ekscesach nie pan Naczelnik, ale ty mnie przyjdziesz. Daj zresztą. Pan Bóg, wieczór noc wesołą, takie tam i ekscesy. W końcu na jutrznię zdążyliśmy, jak mnie pamięć nie zawodzi. A jeśli idzie o nadmierną swobodę teologiczną, która bierze mnie w takich razach w swoje posiadanie, nic na to nie poradzę. Jestem, Jerzyku, człowiekiem prawdziwie samotnym, a na ludziach prawdziwie samotnych wszelkie formy obecności Bożej sprawiają specjalne, niekiedy wręcz kłopotliwie inspirujące wrażenie.
Brama wiodąca do Domu Towarowego Rychtera otwarła się raptownie, ukazała się zwalista postać pani Rychterowej, jej ramiona dalej były uniesione nad głową, w pierwszej chwili pomyślałem, że dalej podtrzymuje dymiącą, nie, teraz już nie dymiącą, ale i płonącą wazę z barszczem albo zupą grzybową, z wazy buchał gigantyczny płomień w kształcie iglastego drzewa, piękna i majestatyczna niczym królewski żaglowiec choinka płonęła nad głową pani Rychterowej, słychać było coraz bliższe szczekanie powracającego z daremnej pogoni ogromnego jak widmo bernardyna, żarłoczny łoskot ognia; pękały bańki, skwierczały anielskie włosy. Pani Rychterowa biegła ciężkimi susami przez głęboki śnieg niczym zasłużony wyczynowiec, który ma donieść święty ogień do areny olimpijskiej. Zrobiła dwa, a może trzy okrążenia, zatrzymała się nad wielką pryzmą śniegu i z rozmachem oburącz dzierżąc gigantyczną żagiew jęła nią miarowo uderzać w ziemię, jakby chciała ogniem i szkliwem wychło-stać nieposłuszne żywioły.
– Pani Rychterowa, co też pani najlepszego robi, przecież należy śniegiem w drzewko Pańskie, a nie na odwrót, drzewkiem Pańskim w śnieg! – zawołał z najwyższym zdumieniem Pan Trąba. – Szkoda przedwojennej i poniemieckiej zastawy choinkowej. A nawet bolszewickiej ozdoby też szkoda…
Ale pani Rychterowa, jakby w obawie, iż od jej choinki rozpocznie się gigantyczny pożar świata, tłukła nią zapamiętale w śnieżną wydmę, śnieg iskrzył, strzępy lamety i szczątki baniek podlatywały w górę jakby na chwałę Pańską, wkrótce wszystko zgasło i Rychterowa, dalej oburącz dzierżąc zasmolony kikut (ocalały maszt spalonego żaglowca), bez słowa zniknęła za wiodącą do domu towarowego bramą.
– Kobieta – machnął ręką wszechwiedzącym gestem pan Trąba.
Ogromny jak widmo pies zataczał wokół nas coraz ciaśniejsze kręgi, poszczekiwał jadowicie, charczał dławiącym charkotem szykującego się do skoku drapieżnika. Prawie odruchowo podniosłem bryłę zamarzniętego na kamień śniegu.
– Ani mi się waż, Jerzyku – powiedział łagodnie pan Trąba. – Ani mi się waż. Nigdy nie należy podnosić ręki na stworzenia Boże, a już zwłaszcza w taką noc jak dziś.
I pan Trąba zagwizdał porozumiewawczo i przyjaźnie klepnął się w kolano, i podchodzący coraz bliżej potwór, rozwścieczony naszą niefrasobliwością zacharczał nienawistnie i błysnął żółtawymi kłami, i jego nawykłe do trawienia ludzkiego mięsa trzewia wydały przeszywający skowyt. Przypominał trochę ludojada Brysia należącego do komendanta Jeremiasza, ale sparaliżowany przedśmiertnym strachem nie byłem tego do końca pewien.
– Nigdy nie wiadomo, jaki duch kołacze się w bydlęcych wnętrznościach – pan Trąba zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na odcinającego nam wszelkie możliwe drogi powrotu i ucieczki ludojada Brysia albo na jego brata bliźniaka z piekła rodem. – Narodził się Jezus Chrystus, Jerzyku, i choć w tym roku narodził się On po raz tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty i trzeci, przyszedł On do tej pory do nas raz jeden i raz jeszcze nadejdzie. Pierwszy raz, Je-rzyku. I drugi raz, Jerzyku. A kiedy będzie ten drugi raz, my nie wiemy, ani nawet aniołowie nie wiedzą. Jest powiedziane, że drugi raz nadejdzie w chwale i obłokach, ale kto wie, kto wie, jaka będzie kolejność rzeczy, może najpierw pojawi się w niewidzialności i powściągliwości, a dopiero potem odzieje się w chwałę? Za pierwszym przyjściem w ludzkiej, nawet nie w anielskiej objawił się nam postaci. A przecież aniołowie chwalebniejszymi są stworzeniami niż my, Jerzyku, a jednak Bóg miłosierny nas bardziej uczcił i bardziej ku nam niż ku aniołom się zniżył, kiedy nie aniołem a człowiekiem stał się tej nocy. Kto wie, Jerzyku, czy za powtórnym przyjściem nie zniży się w swej nieskończonej pokorze jeszcze bardziej, kto wie, czy nie przyjdzie jako jeszcze mniej chwalebne stworzenie, kto wie, czy nie pojawi się wpierw pod postacią Pantery albo Wilczycy, a potem dopiero, zrzuciwszy z siebie zwierzęcą powłokę, sądzić nas będzie w złotych chmurach chwały…
Staliśmy już pod domem, ale i pies ludojad zbliżył się na odległość definitywnego skoku.
– Brysiu, Brysiu – powiedział łagodnie pan Trąba. Ludojad zaś skulił się, oczy zalśniły mu trupio, przywarował jeszcze na sekundę przed końcowym lotem w kierunku naszych gardeł.
I wówczas pan Trąba uniósł dłoń, tak jak unosił ją niekiedy na ambonie pastor Potraffke, tak jak unosił ją ojciec, zanim powiedział swoje trzykrotne „wiem, wiem, wiem", i wówczas pan Trąba uniósł dłoń tak jak unosił ją Zbawiciel uciszający wzburzone fale i uniósłszy swoją dłoń, pan Trąba powiedział dobitnie:
– Brysławie, zaprawdę powiadam ci, Brysławie, przybliż się!
I jakby rozśmieszony niesłychanym kabotyństwem całej tej sceny pies znienacka zamerdał ogonem na znak pokoju, przednimi łapami skoczył to w jedną, to w drugą stronę i drobnym truchtem przybliżył się do nas i jął łasić się do naszych stóp. Pan Trąba wydobył zza pazuchy opłatek i wetknął go do cudownie przeistoczonej w samą dobroć paszczy, pies zaś delikatnie podtrzymując wigilijne posłanie pomiędzy kłami, jął oddalać się, zataczał coraz większe kręgi, wyglądało to tak, jakby z ofiarowanym mu przez pana Trąbę opłatkiem biegł dzielić się z innymi stworzeniami, a może zwiastować im nowinę stworzenia.
Wchodziliśmy po schodach, otrzepywaliśmy buty, w zamku obracał się klucz. Ojciec otwierał nam drzwi.