Изменить стиль страницы

Zakradałem się pod jej nieobecność, otwierałem szafę, spod jej sukien pachnących olejkiem różanym wyciągałem pudełko po szwajcarskich czekoladkach Toblerone, w którym przechowywała widokówki, przeglądałem państwo po państwie, miasto po mieście, Edynburg, Nairobi, Berlin, Ateny, Amsterdam, Helsinki, Ameryka, Anglia, Bułgaria, Szwecja, Dania; Tanzanii nie było nigdzie, przeszukiwałem wszystkie zakamarki szafy, jak gąbka nasiąkałem olejkiem różanym, świętokradczo sięgałem nawet do kieszeni niedzielnego żakietu, otwierałem świąteczną torebkę, przeglądałem strona po stronie Homiletykę Ewangelicką, Okruchy ze stołu Pańskiego i inne pisma Biskupa – kartka z trzema niebotycznymi znaczkami zniknęła na wieki.

***

Spoza strug deszczu wyłonił się wypełniony wszelkim dobrem kiosk „Ruchu", kioskarz o nadzwyczaj nieprzychylnym wyrazie twarzy był pierwszym człowiekiem w tym mieście, który wreszcie jął przyglądać mi się z uwagą, prawdę powiedziawszy, nie spuszczał ze mnie oka, gapił się na mnie nienawistnie, ojciec kupił „Trybunę Ludu" i „Tygodnik Powszechny", pan Trąba zastanawiał się, który widok Pałacu Kultury wybrać, kioskarz wysunął głowę przez okienko i krzyczał w ataku niepoczytalnej wściekłości:

– Kolędnicy! Mikołaje! Turonie! Ludzie, święta za miesiąc, a tu już po kolędzie chodzą! Mikołaje! Diabłowie kopytni! Aniołowie skrzydlaci!

Byłem pewien, że pan Trąba uciszy go jakąś światową ripostą, że zgasi dziada jedną celną frazą, ale panu Trąbie nagle zaczęły trząść się ręce, ledwo był w stanie zapłacić, ledwo był w stanie utrzymać widokówkę w dłoniach. Odeszliśmy parę kroków, wciąż słychać było sensacyjny krzyk kioskarza, deszcz zacinał ze zdwojoną siłą.

– Ma pan absolutną rację, panie Naczelniku – pan Trąba blady był jak ściana, dyszał ciężko, trzymał się otwartą dłonią za serce, a może dotykał charakterystycznej wypukłości, jaka w jego jesiennym palcie czyniła się akurat na wysokości serca, w każdym razie tak czy tak podtrzymywał samego siebie. – Ma pan absolutną rację, przychodzą kryzysy, rosną wątpliwości, im bliżej godziny egzekucji, tym rozpaczliwszy jest mój głód alkoholu. Ma pan absolutną rację i dobrze pan to wszystko przewidział. Rzecz wszakże w tym, że i ja to przewidziałem. Picie, prawdziwie przedśmiertne picie jest intensywnym kursem samoświadomości i doprawdy byłbym ciężkim frajerem, gdybym nie brał pod uwagę okoliczności, iż mój zdruzgotany system nerwowy na kilka godzin przedtem pójdzie w całkowitą rozsypkę i pocznie się domagać elementarnych ukojeń. Otóż powtarzam, ta nieprzewidziana, choć skądinąd absolutnie przewidywalna okoliczność została w moich planach starannie rozważona. Panowie, nie patrzcie na mnie w tak paniczny sposób, mówienie mnie uspokaja, nie zwariowałem do szczętu w ostatniej chwili, mówienie mnie uspokaja, i co więcej, ponieważ odczuwam nieprzepartą ochotę napicia się, ochotę tę zamierzam koić w ten sposób, iż będę cały czas rozprawiał o piciu. Chcąc nie chcąc pan, panie Naczelniku, i ty, Jerzyku, spędzicie dzisiejsze popołudnie słuchając mojego obszernego, definitywnego i testamentalnego wykładu o formalnym kunszcie i treściowej tragiczności sztuki picia. I wybaczycie, panowie, ale mimo wszelkie przesłanki, nie zaproszę was w tym celu do mitycznej restauracji „Kameralna", zapraszam was natomiast do najwyborniejszej, tak jest, do najwyborniejszej cukierni w Europie Wschodniej. Zapraszam. Jesteśmy blisko, dwa kroki stąd.

I po kilku minutach przekroczyliśmy progi najwyborniejszej cukierni w Europie Wschodniej, i zostawiliśmy mokre płaszcze i chińską kuszę miotającą bełty w szatni (dystyngowanemu szatniarzowi nawet nie drgnęła powieka) i siedliśmy za stolikiem w przytulnym wykuszu i najpiękniejsza kelnerka Europy Wschodniej, a może nawet najpiękniejsza kelnerka świata raz po raz do samego wieczora przynosiła nam kawę, lemoniadę i rurki z kremem.

Jeśli powiem, że od tamtego popołudnia, od tamtego deszczowego popołudnia, kiedy to ostatnie godziny przed zabiciem Gomułki skracaliśmy sobie pożeraniem monstrualnych ilości rurek z kremem, popijając je kawą i lemoniadą, otóż jeśli powiem, iż od tego czasu organizm mój żywi niejaką urazę do rurek z kremem, jeśli tak powiem, nie będzie to zaskoczeniem. A zatem mówię: mimo iż jestem łakomym na łakocie łasuchem, mimo iż nie wyobrażam sobie wieczoru bez tabliczki mlecznej czekolady, mimo iż jak na człowieka w średnim wieku żywię nadmierny kult słodyczy, mimo iż jak na mężczyznę, który z zajadłym bezwstydem czterdzie-stoparolatka teraz, w połowie lat dziewięćdziesiątych, ugania się za anielicami wyzwolonymi z moskiewskiego jarzma, mimo iż potrafię się ze zgoła niemęską łapczywością obżerać słodyczami wszelkiej maści – rurek z kremem do ust nie biorę.

Pan Trąba położył na obrusie kartkę z wizerunkiem Pałacu Kultury, wyjął z zanadrza atramentowy ołówek i zewnętrznie napięty, a zarazem pełen wewnętrznych dygotów usiłował roztrzęsioną dłonią napisać adres.

– Widział pan kelnerkę? – zapytał ojciec. – Prawdziwa cul du siecle, niech pan spojrzy na jej szyję, od razu się pan lepiej poczuje. Jeden głód należy niwelować innym głodem.

– Na razie nawet patrzeć nie potrafię, na razie nawet widzieć nie umiem. Jaskółki dymów-ki fruwają we mnie jak oszalałe – pan Trąba był ucieleśnieniem czarnej rozpaczy – muszę zastosować, przynajmniej blokadę energetyczną. Chwała Bogu, idzie…

Odziana w czarną spódnicę i białą bluzkę najpiękniejsza kelnerka świata nadchodziła z głębi ciemnej i pachnącej cukrem-pudrem sali. Kiedy zaś postawiła przed panem Trąbą rurki z kremem (trzy), ten natychmiast pożarł jedną po drugiej. Gargantuiczne to były chwile, ponieważ nieświadom swoich panicznych odruchów miażdżył rurki palcami, krem spływał mu po brodzie, okruchy sypały się wszędzie, ale trzeba przyznać, iż w miarę jedzenia gorejące w jego oczach czarne płomienie śmierci gasły z wolna, po ostatnim zaś, nie byle jakim kęsie zgasły całkowicie.

– Lepiej – powiedział pan Trąba – znacznie lepiej, blokada energetyczna jest rozwiązaniem prowizorycznym, a jednak jest to jakieś rozwiązanie.

Potem wytarł usta kraciastą chustką do nosa, otrzepał okruszyny, poślinił atramentowy ołówek i zaczął pisać, i pisząc sylabizował to, co pisze:

Szanowna i droga pani Naczelnikowo. Dojechaliśmy dzięki Bogu szczęśliwie. Za parę godzin zrobimy to, co mamy zrobić, a w co pan Naczelnik dalej nie wierzy, że zrobimy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i gdy wreszcie stanie się, co się ma stać, ja zbiegnę, pan Naczelnik zaś zostanie pojmany i na długie lata zakuty w kajdany i zamknięty w kazamaty. Moglibyśmy wtedy wreszcie, najdroższa pani Na-czelnikowo, połączyć swoje losy. Pan Naczelnik zaś miałby możność kurowania swojego nieuleczalnego sceptycyzmu i dobitnego przekonania się, iż to, co jest, nie jest fikcją, a prawdą. Jerzyk jest całkowicie bezpieczny i dopisuje mu apetyt. O wszystkich pozostałych wrażeniach, których mamy masę, opowiemy po powrocie…

– Panie Trąba, panie Trąba – ojciec uśmiechał się kwaśno – ojczyzna w potrzebie, za parę godzin mamy własnoręcznie zabić namiestnika Moskwy, a panu amory w głowie…

– Nie amory, a miłość życia, niechże się pan da wreszcie przekonać, że ja nie operuję konstrukcjami literackimi, a fenomenami egzystencjalnymi.

– Oto ma pan fenomen egzystencjalny – ojciec przywołał najpiękniejszą kelnerkę świata i przebiegle cichym głosem, tak by musiała się nad nimi pochylić, zamówił następną kolejkę rurek z kremem.

– Zaiste, ma pan rację – pan Trąba gapił się bezwstydnie – już widzę, już umiem widzieć. Przepraszam najmocniej, jak pani ma na imię?

– Zosia – odparła z powagą najpiękniejsza kelnerka świata. – Zosia, rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć.

– Bardzo nam miło, pani Zosiu rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć – skłonił się pan Trąba – bardzo nam miło. My jesteśmy nieznanymi partyzantami z Wisły.