– Rozwiązałem ich sekret, panie Naczelniku, ale tylko w widzialnym czyli wysoce poślednim aspekcie – mówił do ojca z połowicznym triumfem.
Pan Trąba był człowiekiem drobnym, czarniawym i przeraźliwie chudym. Zarówno miękką intonacją głosu jak i uprzejmymi gestami do złudzenia przypominał Brunona Schulza.
– Zawsze, wszędzie i wszyscy, panie Naczelniku, wszyscy brali mnie za Żyda, nigdy nad tym nie bolałem, przeciwnie, byłem kontent, choć skądinąd obaj wiemy, iż bycie lutrem w Polsce oznacza byt jeszcze subtelniejszy niż bycie żydem w Polsce. Żydzi kiedyś w Polsce byli, obecnie zaś ich nie ma, natomiast nas, lutrów, kiedyś w Polsce nie było, a obecnie nie ma nas także.
Białe jak śnieg prześwity nicości w przysadzistej i krępej sylwetce pana Trąby przydawały mu śmiertelnej charyzmy. Tego lata coraz bardziej trzęsły mu się ręce, rysy stawały coraz ostrzejsze, zapach nikczemnych spirytualiów spowijał go nieustannie. Pan Trąba coraz częściej i z coraz większą desperacją rozprawiał o końcu swojego świata.
– Wstyd wstydem, panie Naczelniku, ale myślę sobie, zanim nastanie rychły koniec twojego świata, zrobisz dwie rzeczy: uczynisz coś dla ludzkości oraz dowiesz się, jak w sensie operacyjnym te latawice żyją z Antychrystem. I powiedziałem do Pana: Panie, daj mi siłę jednego z owych puzonów, które zmiotły Jerycho, abym i ja zmiótł to i owo, i ruszyłem w ślad za nimi.
Niestety opowieść pana Trąby o wędrówce tropem morfinistek była opowieścią bez perypetii i bez pointy. Szedł za nimi na tyle blisko, by ani na chwilę nie tracić ich z oczu. Słyszał ich głosy, nawet oddechy, one zresztą bardzo szybko zauważyły jego obecność, zupełnie wszakże nań nie zważały, raz czy dwa razy obejrzały się w jego kierunku i tyle. Najwyraźniej były oswojone z nieustannie depczącymi im po piętach mniej lub bardziej zakamuflowanymi tropicielami. W końcu, jak należało oczekiwać, dotarli do niewielkiej polany w głębi lasu. Morfinistki rozłożyły koc, rozebrały się do strojów plażowych, z karminowo-złotej kołdry uczyniły coś w rodzaju oszańcowania okalającego ich siedzibę, legły tam i wszędzie wokół nastała absolutna cisza. Minęła godzina, może dwie, pan Trąba nie był w stanie ściśle opisać upływającego czasu, bez wątpienia zdrzemnął się dobrą chwilę, nie wybrał się przecież na taką wyprawę z pustymi rękami, nawet teraz, po przeszło trzydziestu latach, gdy mozolnie krok po kroku próbuję odtworzyć wszystkie mordercze sceny tamtych pór roku, tę właśnie scenę, choć ani jej nie widziałem, ani nikt mi o tym szczególe nie wspominał, tę właśnie scenę widzę z nieomylną wyrazistością. Pan Trąba w swym czarnym alpakowym garniturze śpiesznym krokiem idzie przez las na Bawolej Górze, morfinistki taszczą ogromną kołdrę, oglądają się, szepcą coś do siebie, chichoczą, pan Trąba przyśpiesza kroku, raz po raz przystaje wszakże, wydobywa zza pazuchy żołnierską manierkę, którą ofiarował mu swego czasu, a jakże, wyjątkowo kulturalny oddział zwycięskiej Armii Czerwonej i raz po raz posila się, i raz po raz za pomocą kolejnych łyków spirytusu zmieszanego pół na pół z kompotem borówkowym wzmaga w sobie wolę pogoni i dociekliwości. Jeśli tak było, a tak było niezawodnie, nie da się wykluczyć, iż dalsza część opowieści pana Trąby jest sprawozdaniem z narkotycznego snu, który mógł go ogarnąć w przyjaznych paprociach na skraju polany. A zatem co najmniej przez dwie godziny panuje tam zupełna cisza, absolutny spokój, nic się nie dzieje. Wszakże gdy czas upłynął i wybiła godzina, wszczął się tajemny ruch wśród listowia i igliwia i z leśnych ostępów jęły wypełzać makabryczne cienie, widma leśnych ludzi, cały tłum. Wedle pana Trąby byli to włóczędzy, outsiderzy społeczni, zbiegowie i uciekinierzy o wysmaganych wiatrem obliczach. Czerń i dzicz, upadli inteligenci i nieuleczalni alkoholicy, był tam ponoć nawet pewien pisarz, który dla niepoznaki zmieszał się z tym małym ciemnym ludem i zamieszkał w chacie bez wygód, był tam, jak gorączkowo zapewniał pan Trąba, niesłychany psychopata o nienawistnym spojrzeniu, był tam – pan Trąba zaklinał się na wszystkie świętości – wyprany z ludzkich uczuć oprawca stalinowski i Bóg wie kto jeszcze. I cały ten dziki i trawiony nieposkromionymi żądzami tłum mężczyzn gromadził się w niedalekiej odległości od obwarowanych babilońską kołdrą morfinistek i trwał w zasadzie nieporuszony i dalej nic się nie działo. Leśni kloszardzi, owszem, od czasu do czasu słali łakome spojrzenia, nowi przybysze, którzy wyłaniali się z lasu i dołączali do stacjonujących na polanie kolegów, szli zagapieni w legowisko morfinistek, kłaniali się im nawet niezdarnie, ale nic poza tym, żadnych grubiaństw ani niewybrednych propozycji, cisza i spokój, choć, jak podkreślał pan Trąba, i cisza, i spokój pełne osobliwego napięcia. I tak aż do zmierzchu, kiedy to morfinistki jednakowo melodyjnym ruchem podniosły się nad okalającymi je płomieniami, ubrały, pozbierały wszystko co trzeba i ruszyły w drogę powrotną. Leśny lud jął wówczas także topnieć, pojedynczo, dwójkami, trójkami przepadali w chaszczach. I pan Trąba także podniósł się ze swego obserwacyjnego legowiska (ocknął się z przyjaznych snów?), jako tako odświeżył garderobę i również ruszył ku domowi.
– Ale nie śpieszyłem się już zupełnie, nawet nie starałem się, by mieć je na oku, w końcu kolejny raz Pan dowiódł mi, że widzieć to, co widzialne, to znaczy nic nie widzieć. Jeśli zaś oprócz tego, co widziałem, nigdy nic więcej się tam nie działo, to ja, pan Trąba, jestem pełen uznania dla skromności i umiaru tych cnotliwych dziewcząt. Oddają się one bowiem rozpuście tak nieokiełzanie wyrafinowanej, iż rozpusta ich graniczy z brakiem rozpusty. Plugawią się na krawędzi ascezy, a to zawsze zasługuje na szacunek.
Pozostaje druga rzecz, panie Naczelniku, pozostaje, zanim się z nią na dobre rozstanę, coś dla niej, dla ludzkości uczynić.
– Nie podoba mi się to, co pan mówi, panie Trąba – ojciec z irytacją odłożył „Trybunę Ludu". – Nie podoba mi się to, co pan mówi, ponieważ w nadmiernym szafowaniu pewnością własnej śmierci kryje się pycha. Wszyscy umrzemy, panie Trąba, i z jakich to powodów pan pragnie wyróżnić się swoim zgonem i wyposażyć go w licho wie jakie posłannictwa?
– Bo ja wiem, że to już niedługo, panie Naczelniku, niezbicie wiem, że to niedługo.
– Panie Trąba, od kiedy pana znam, a znam pana od dwudziestu pięciu lat, codziennie żło-piesz pan spirytus, na okrągło chodzisz pan w gumowym obuwiu bez skarpet, zimą nie nosisz pan odpowiedniej bielizny, ostatnio paliłeś pan w piecu, by uczcić śmierć Józefa Stalina, pan masz końskie zdrowie i przeżyjesz nas wszystkich.
– Nie daj Bóg, panie Naczelniku, nie daj Bóg, aby tak miało być. Niezależnie od wszystkiego, życie samo w sobie mi nadojadło. Rzecz w tym, panie Naczelniku, że ja mam dowód, mam niepodważalny i nie do zbicia dowód, iż ona nadchodzi i jest już blisko.
– Sam pan, panie Trąba, swoim dalszym życiem obali wszelkie znamiona i dowody nadchodzącej śmierci. I po co to panu, panie Trąba? Nie zdaje pan sobie sprawy, w jak niezręczną sytuację pan się pakuje? Wobec mnie, pal sześć, ale pan się i wobec nieletniego błaź-ni – ojciec wskazał głową w moim kierunku.
Siedziałem za stołem na drewnianej ławie, wpatrywałem się z nadmierną uwagą w otwarty zeszyt do matematyki, od pewnego czasu byłem w stanie w okamgnieniu rozwiązać każde zadanie, toteż z nudów coraz częściej zamiast algebraicznych równań zapisywałem zasłyszane zdania. Wpierw pisałem z szybkością dźwięku, czyli zgodnie z szybkością przez nich wypowiadanych, przeze mnie zaś słyszanych słów, potem trochę przyśpieszałem i pisałem szybciej, niż oni mówili, i zawsze starałem się odgadnąć ostatnie, a niekiedy i przedostatnie słowo w zdaniu. Zwłaszcza w przypadku pana Trąby było to ciekawe, pan Trąba był pod względem stylistycznym o wiele bardziej nieprzewidywalny niż ojciec. Na przykład teraz byłem pewien, że ostatnim słowem w jego frazie będzie słowo „testament", ale myliłem się. Pan Trąba był rozeźlony do granic furii, a wtedy jego nieprzewidywalność rosła.