Ojciec wybuchnął sztucznym, wymuszonym, przesadnie ekstatycznym śmiechem.
– Mam nadzieję, panie Naczelniku, że pański śmiech nie jest śmiechem szyderczym, ale że jest to śmiech człowieka zachwyconego, więcej powiem, śmiech zachwyconego swym dziełem demiurga, śmiech Boga. Przecież kto jak kto, ale pan, panie Naczelniku, musi docenić mroczne piękno idei zabicia przewodniczącego Mao Tse-tunga. Został pan upodlony przez Moskwę? Tak czy nie? Został pan upodlony! – odparł sam sobie pan Trąba. – Został pan bezpowrotnie upodlony pod względem moralnym. A skoro sprawy moralne bezpowrotnie przepadły, zachwyćmy się przynajmniej czystym pięknem naszego upadku. „Moralności stało się już zadość, teraz przychodzi kolej na Smak, a także na sztuki piękne", jak powiedział pewien występny Brytyjczyk w rozprawie O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych. Tak, panie Naczelniku, zabójstwo przewodniczącego Mao może być sztuką piękną i to jest rozumowanie nie do obalenia. Już sama wyprawa do Państwa Środka będzie źródłem niebywałych doznań estetycznych. Rozważmy jedynie hipotetyczną trasę tej zabójczej podróży.
Pan Trąba jął pewnymi i po wielokroć ćwiczonymi ruchami kreślić w powietrzu mapę kontynentu.
– Najprościej by było, rzecz jasna, koleją transsyberyjską dojechać do Władywostoku. Tam, pod Władywostokiem, przekroczyć chińską granicę, cofnąć się trochę do Harbina, zyskać wsparcie tamtejszej Polonii, głównie mam na myśli suchy prowiant, ale wsparcie moralne również, i następnie z Harbina jak biczem strzelił cały czas polami ryżowymi, omijając Czangczun, Mukden i Anszan dotrzeć do stolicy Chińskiej Republiki Ludowej. Niewątpliwie byłby to, choćby w sensie czasowej wydajności, najskuteczniejszy wariant. Posiadam wszakże ścisłe informacje, iż w związku z notorycznym naruszaniem przez stronę chińską terytorium radzieckiego, granica w pobliżu Władywostoku jest tak pilnie strzeżona, iż chińska mucha nie przeleci, radziecka mysz się nie prześliźnie. Trzeba by więc raczej wpierw do Moskwy, potem z Moskwy koleją i autobusami przez Kazań, Czelabińsk, Pietropawłowsk, No-wokuznieck aż do Irkucka i dalej już piechotą w kierunku mongolskiej granicy. Najlepiej, jak się dowiadywałem, granicę rusko-mongolską przekroczyć pod Kiachtą, stamtąd zaś zaprzęgiem konnym do Ułan Bator i potem już cały czas stepami, stepami, do samego Pekinu.
– Stepami do Pekinu, powiada pan – powtórzył z jadowicie symulowanym namysłem ojciec. – Stepami do Pekinu… A w Pekinie? A w Pekinie co?
– Jak to co w Pekinie? – rozeźlił się nagle pan Trąba. – Daruje pan, panie Naczelniku, ale z panem to niekiedy jak z małym dzieckiem. Jak to co w Pekinie? W Pekinie trzeba się rozejrzeć.
– Jak rozumiem, trzeba się rozejrzeć za przewodniczącym Mao, kiedy go zaś zoczymy, kiedy Przewodniczący się napatoczy, kiedy sam nam wlezie w łapy w jakimś pekińskim zaułku to… – ojciec klasycznym gestem przesunął dłonią po gardle.
– Trzeba się rozejrzeć – teraz pan Trąba jadowicie symulował stoicki spokój – trzeba się rozejrzeć za drogą wiodącą do Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. To jest gdzieś w samym sercu Pekinu pomiędzy Miastem Wewnętrznym a Miastem Cesarskim, w pobliżu Miasta Zakazanego wręcz.
– Tak, i co dalej? Docieramy do Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych i co dalej? – ojciec ostentacyjnie mówił tonem cynicznego psychiatry rozmawiającego z pobudzonym pacjentem.
– Dalej dowiadujemy się, czy Przewodniczący jest w środku i jeśli jest w pobliskiej herbaciarni, czekamy na zapadnięcie nocy. Mao, tak jak większość despotów, prowadzi nocny tryb życia, w związku z czym trudniej zaskoczyć go we śnie, bo śpi w dzień. A poza tym wie pan, panie Naczelniku: śpiącego zabijać nie honor.
– Ach, chyba tysiąc, a może i dwa tysiące razy widziałem tę scenę, panie Naczelniku, widziałem ją w moich delirycznych snach i widziałem ją na mojej skacowanej jawie, widziałem ją w malignie i w niepodważalnej przytomności umysłu; nadlatywały jaskółki dymówki i niosły w dziobach ogromny jak obłok ekran, na którym widziałem samego siebie, jak mylę straże, jak najgłębszą pekińską nocą znajduję się nagle wewnątrz Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, idę długim korytarzem, wysłanym niesłychanymi dywanami, zaglądam do kolejnych sekretariatów urządzonych z dalekowschodnim przepychem, nigdzie nie ma żywego ducha, choć słychać stukot maszyny do pisania. Za którymiś drzwiami widzę zdumioną twarz chińskiej sekretarki albo strażniczki, może nawet jest to nałożnica Mao, ma na sobie ciemną spódnicę, białą bluzkę, na szyi niedbale zawiązaną czerwoną chustę, to nonszalanckie niedbalstwo dobitnie świadczy o zażyłości, jaka musi ją łączyć z Przewodniczącym, który – czuję to niezawodnym węchem łowcy despotów – który jest już blisko. Jest za tymi masywnymi, pokrytymi pancerną łuską spękanego lakieru drzwiami. Naciskam mosiężną klamkę, wstępuję do jaskini wypełnionej szmerem jego smoczego oddechu. Identyczna sekretarka, strażniczka, nałożnica, w identycznej bluzce i spódnicy, z identyczną chustą niedbale spowijającą szyję, podaje mu kryształowy kielich wypełniony, bo ja wiem czym, chyba mlekiem po prostu. Mao odziany w biały płaszcz kąpielowy siedzi na niziutkim, wyściełanym specjalnym atłasem taborecie. W obu dłoniach trzyma zwój starochińskiego papirusu, unosi głowę w kierunku pochylającej się nad nim służebnicy i dostrzega mnie, czar-noskrzydłego anioła egzekucji, i natychmiast w lot pojmuje całą sytuację, wie, że ja, pan Trąba, jestem delegatem, który przybył tutaj do Zakazanego Miasta, aby w imieniu ludzkości wykonać to, co trzeba wykonać. I ten masywny, tłusty, siedemdziesięcioletni Chińczyk z potwornym piskiem rzuca się do panicznej ucieczki. Ścigam go, lecę za nim, frunę z lekkością, jaka się zdarza w bardzo rzadkich snach. Białe poły jego kąpielowego płaszcza furkoczą, jego nieludzki i nawet po chińsku nieartykułowany pisk mnie prowadzi, przelatujemy jeden, drugi, trzeci korytarz, za sobą słyszę tupot czółenek na płaskim obcasie, sekretarki, strażniczki, nałożnice śpieszą mu na pomoc, zbliżam się do niego coraz bardziej, on ogląda się za mną, w jego skośnych, zawsze pełnych sutej bolszewickiej pychy oczach widzę czarną rozpacz i po ludzku, całkiem po ludzku robi mi się go żal.
„Towarzyszu Mao!" – wołam najłagodniej jak mogę. – „Towarzyszu Przewodniczący Ma-o, poddajcie się, proszę was, towarzyszu, wasz dalszy opór jest bezcelowy, zatrzymajcie się, towarzyszu i spokojnie oddajcie się w moje ręce, nie macie wyjścia, towarzyszu Mao, ja nie zrezygnuję, nie poddam się i nie odstąpię od wykonania powierzonego mi przez ludzkość zadania. A poza tym zważcie, towarzyszu, nakład sił i środków włożonych docelowo w waszą egzekucję. Przecież ja sam, prosty pan Trąba, na własnych nogach przemierzyłem całą Azję, nielegalnie przekraczałem granice, umykałem patrolom, przepłynąłem wpław Wołgę, Irtysz, Jenisej, Lenę, Amur i Huang-Ho, z narażeniem, towarzyszu Mao, z wielkim narażeniem dążyłem do was… "
I umykający Mao, jakby słysząc i pojmując moją apelację, zwalnia i zatrzymuje się, ja również zwalniam, podchodzę doń normalnym krokiem, choć wściekle zdyszany, chcę jeszcze, zanim go unicestwię, powiedzieć coś pojednawczego.
„Idea powszechnej szczęśliwości w komunizmie może jest i piękna literacko, ale wcielona w życie prowadzi do zbrodni i mordu" – to stereotypowe i w końcu fałszywe zdanie mam zamiar wypowiedzieć, o jakimiż pięknie idei tu można mówić, idea również była mordem i zbrodnią. Wiedziony wszakże rytualną galanterią, jaką kat winien żywić w stosunku do ofiary, godzę się na fałsz. Dobry i fałsz, jeśli jakoś osłodzi mu ostatnie chwile, tym argumentem pokonuję własny opór moralny, jaki żywię dla fałszu, i otwieram usta, i kładę mu pojednawczo dłoń na ramieniu, gdy on nagle z obelżywą prędkością obraca swoją twarz ku mnie, wykoślawia rysy w ohydnym grymasie, raptownie wysuwa z ust język długi i szpiczasty jak włócznia wojownika z dynastii Ming, i językiem tym, obłożonym płatami zielonej pleśni, zaczyna gmerać w powietrzu, język przewodniczącego Mao wije się i pełznie, jakby wiódł osobne jaszczurcze życie, wije się i pełznie, i najwyraźniej daje mi sprośne i plugawe znaki. „Precz z komuną!", ryczę chrapliwie, on wydaje kolejny, ale tym razem osobliwie triumfalny pisk i rzuca się do kolejnego etapu ucieczki, oddala się na niebezpieczną odległość, znów ruszam, ruszam tropem jego pisku, przelatujemy przez następne wiodące coraz niżej korytarze, kątem oka widzę wiszące na ścianach, namalowane przez dawnych cesarzy obrazy, przedstawiające ogrody powszechnej szczęśliwości, poły białego kąpielowego płaszcza turkoczą i najwyraźniej przeszkadzają Przewodniczącemu, bo w biegu stara się zrzucić z siebie to krępujące ruchy odzienie, jeden rękaw, drugi, Mao zsuwa z ramion śnieżnobiałą szatę i ciska nią w moim kierunku, żadnej wszakże szkody nie czyni mi ten wybuchający u mych stóp pocisk skłębionego jedwabiu. Pędzę dalej przez coraz bardziej zawiłe labirynty Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, przede mną zaś umyka goły jak święty turecki przewodniczący Mao Tse-tung. Niechybnie zmierzamy w kierunku znajdującej się w podziemiach biblioteki, na ścianach pojawiają się etażerki wypełnione żółtawymi zwojami papirusów, nagi i bezwłosy Mao z właściwym rewolucjonistom brakiem poszanowania dla tradycji czyni oręż z tych, istotnie przypominających ogromne laski dynamitu, rulonów, raz po raz przelatują obok mnie starochińskie poematy, powieści, traktaty i dzieje dynastii, ciskane przez Mao Tse-tunga rozwijają się w locie i suną w moim kierunku niczym pergaminowe smoki, zwoje ostrych i twardych jak blacha papirusów wypełniają korytarz, poziom klasycznych manuskryptów stopniowo się podnosi, wpierw sięgają mi do kolan, potem do pasa, moje ruchy są coraz wolniejsze i wzrok coraz bardziej ospały, ale też jest to już koniec, koniec przygód, koniec labiryntu i koniec Przewodniczącego Mao. Dopadam go wreszcie w zakolu korytarza, w niewielkim pomieszczeniu, które może jest opuszczoną wartownią, a może nieczynną centralą telefoniczną, dopadam go, widzę piaszczysty, azjatycki pot na jego ramionach, dopadam go, wyciągam ręce i gołymi rękami, gołymi rękami, panie Naczelniku, gołymi rękami… – pan Trąba załkał i ocknął się z narracyjnego transu.