Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze Za młodu zdusi centaury Piekłu ofiarę wydrze Do nieba sięgnie po laury
– wyrecytował stawiając belferskie akcenty i pauzy pan Trąba. – Czy w twoim dalszym życiu tę daną ci szansę umiejętnie wykorzystasz, to znaczy, czy dusił będziesz, wydzierał i sięgał gdzie trzeba, to już, Jerzyku, twoja sprawa. My dajemy ci szansę, jakiej z twoich rówieśników nie ma żaden. A tymczasem unieś kielich, Jerzyku – pan Trąba od początku przemowy dzierżył swój kielich za bezpieczną zagrodą swoich palców – a tymczasem unieś kielich i wypij. Wszyscy wiemy, panowie – pan Trąba wstał z miejsca, a my wraz z nim – czym jest w życiu mężczyzny pierwszy łyk alkoholu. Jerzyku, aby uniknąć wydrwionego przez drugorzędnych autorów wizerunku krztuszącego się debiutanta, postępuj według następującej metody: tuż przed wypiciem nabierz umiarkowaną ilość powietrza, innymi słowy: wdech, następnie wypij jednym haustem, rzecz jasna nie oddychając, innymi słowy: bezdech, następnie delikatnie choć stanowczo wypuść powietrze, innymi słowy, wydech. W tym rzecz: po wypiciu gorzałki należy wypuścić z ciała powietrze, aby uczynić tam dla niej jeszcze więcej miejsca. Panowie, panie Jerzy, panie Stanisławie – pan Trąba trącił się z nami swym kieliszkiem i my z ojcem uczyniliśmy to samo: trąciliśmy się swymi kieliszkami. – Panowe, niechaj spadnie łeb tyrana! Zdrowie nasze i wszystkich naszych kolegów tyranobójców żyjących i nieżyjących.
I wypiliśmy. I wypiłem. I poszło jak z płatka. Przejrzysty obłok jałowcówki przesunął się pomiędzy cieniami mych wnętrzności i były na nim znaki i proroctwa, i były w tym moim pierwszym łyku figury wszystkich moich przyszłych łyków, były w nim zapisane wszystkie moje przyszłe upadki, pijaństwa, butelki, kieliszki, pawie, wszystkie moje przyszłe sny deli-ryczne, wszystkie rynsztoki, kontuary, stoły, bary, wszystkie miasta, na bruku których mój trup kiedyś spocznie, były tam wszystkie kelnerki, u których miałem w życiu składać zamówienia, słychać w nim było mój bełkot i trzęsły się w nim moje ręce, nawet moja śmierć spowita w opończę uczynioną z samych etykietek siedziała tam okrakiem i śmiała się strasznie -ale ja się nic a nic nie bałem, wypiłem przecież, pierwsza moc we mnie wstąpiła, a wraz z nią przyszło pierwsze wielkie uskrzydlenie, wszystko teraz byłem w stanie zrobić, mogłem jednym działaniem rozwiązać naraz tysiąc skomplikowanych równań, mogłem jednym ruchem przywołać tysiąc opiekuńczych anielic, mogłem jednym strzałem strzelić naraz tysiąc bramek, jednym gestem mej mocarnej ręki, jednym palcem mogłem zetrzeć w proch Władysława Gomułkę. Spoglądałem na zamaskowane niebieską poświatą twarze ojca i pana Trąby i wiedziałem, że i moją twarz taka sama zdobi maska, na dłoniach (jak oni) miałem niebieskie rękawiczki spiskowca, przypomniał mi się kościelny Messerschmidt, opowiadający o niebieskich jak płomyk gazowy iskrach bożych, z zachwytem patrzyłem na moje dłonie, które teraz były nie tylko dłońmi urodzonego dzwonnika, ale i dłońmi płatnego mordercy, najemnika, strzelca.
– Gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło – głos pana Trąby przywrócił mi poczucie obowiązku – gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło i gdybym zdołał się dostać w jego bezpośrednią bliskość, z bliska i tak bym tego nie potrafił zrobić, nie ugodziłbym go sztyletem ani tym bardziej nie zrobiłbym tego gołymi rękami. Wstręt fizyczny, który odczuwam do towarzysza Wiesława, niechybnie sparaliżowałby mnie. Gołymi rękami mógłbym unicestwić towarzysza Mao, Gomułkę w żadnym wypadku. A poza tym z daleka zabić łatwiej…
– Z daleka zabić łatwiej pod względem moralnym, trudniej pod względem technicznym -ojciec bardzo rzadko formułował ogólne sentencje.
– Panie Naczelniku – z entuzjazmem krzyknął pan Trąba – wściekle zazdroszczę panu celności tej formuły. Wściekle zazdroszczę i równocześnie nagradzam.
Pan Trąba napełnił kieliszki, mój wszakże jedynie do połowy, co potwornie mnie dotknęło. Jadowita myśl o dezercji i zdradzie natychmiast zapłonęła w mojej głowie.
– Tak czy inaczej, operacja musi mieć charakter snajperski – powiedział pan Trąba. – Niestety odpada użycie broni palnej. Odpada ono z tysiąca rozmaitych powodów, spośród których jeden wszakże wydaje mi się wystarczający: ja mianowicie nie umiem obchodzić się z bronią palną. Tak – zasępił się pan Trąba – na liście moich rozlicznych nieumiejętności znajduje się i ta nieumiejętność… A gdyby nawet – dalej był pełen melancholijnego niesmaku do samego siebie – gdyby nawet udało się nam jakimś cudem zdobyć, dajmy na to, dubeltówkę, to i tak czasu jest zbyt mało, bym zdołał w należycie precyzyjnym stopniu opanować kunszt strzelecki. Jednym słowem, panowie – głos pana Trąby na powrót stał się głosem wytrawnego sztabowca – jednym słowem, panowie, pozostaje…
– Jednym słowem, panowie, pozostaje łuk – głos ojca wibrował niepoczytalną wściekłością. – Panie Trąba, może starczy tych facecji! Jeśli pan sobie życzy, mogę powiedzieć, iż z tą chwilą wypowiadam posłuszeństwo, odchodzę z oddziału, odmawiam wykonywania jakichkolwiek rozkazów, zrzucam mundur, odchodzę do cywila, mogę wypowiedzieć którąkolwiek z tych błazeńskich formuł. I wypowiadam – zdawało mi się, iż od śmiertelnej bladości pojaśniało nawet niebieskie światło na twarzy ojca – i wypowiadam tę formułę, i wypowiadam wszystkie naraz te kabotyńskie formuły i równocześnie – ojciec chwycił stojącą na stole butelkę – bezterminowo zawieszam panu przyznawanie nagród za najbardziej nawet zapierające dech w piersiach frazy… Pan przekracza granice smaku – ojciec mówił nieco ciszej, ale nie uspokajał się bynajmniej, przeciwnie, wciąż narastająca w nim furia zdawała się teraz swój własny głos dławić. – Już sam pomysł z zamachem, już sam pomysł z zamachem jest ryzykowny, cała ta historia permanentnie sama siebie kwestionuje, a tu teraz gwóźdź do trumny wszelkiego prawdopodobieństwa… Pan, panie Trąba, cały ten nieszczęsny naród obraża… Nie wie pan, jak ludzie są upadlani? Nie wie pan, że jego n a p r a w d ę trzeba zabić? A pan? Jeśli w ogóle ma pan go zamiar zabić, to zanim go pan zabije, sam się pan na śmierć zagada. Nie pojmuje pan tego, czy jak?
– Pojmuję, dobrze pojmuję – powiedział głucho pan Trąba.
– Skoro pan pojmuje, to po cóż pan rozcieńcza sytuację groteskowymi rekwizytami? Do stu tysięcy furgonów beczek! Zamachowiec z łukiem, policjant z damską parasolką! A tu ludzi na Sybir wywożą! Terefere kuku, do Gomułki z łuku! – Drobiny piany pojawiły się w kącikach ust ojca. – Z łuku! A może z procy! A może tak ot!
I wziąwszy potworny rozmach, ojciec z całej siły cisnął butelką. Czy wszakże okazały gest był odwrotnie proporcjonalny do jego siły, czy hipnotyczna i ocalająca moc wzroku pana Trąby nie spuszczającego oka z butelki tak wielka, czy był to rzadki splot rozmaitych koincydencji – dość że nic się nie stało. Jeżeli istniał cel – pocisk chybił celu. Flaszka odbyła krótki i osobliwie powolny lot w kierunku okna, zaciemniający koc zamortyzował uderzenie, niczym powietrzny wehikuł podchodzący ku lądowaniu zsunęła się w dół wzdłuż szarej powierzchni i odbiwszy jeszcze od stojącej pod oknem ławy, bezpiecznie wylądowała na ziemi i ospale, ostatnimi porywami potoczyła w kierunku moich stóp. Przez chwilę przyglądaliśmy się jej niemo, może w obawie, iż jednak lada chwila eksploduje i rozsypie się, rozpłynie w szkło zmieszane z jałowcówką, a może w nadziei, iż wstąpią w nią jeszcze jakieś energie i napędy i jakby obrócona czyjąś niewidzialną ręką zawiruje figlarnie i występnie? Ale nic się nie działo. Było cicho, u mych stóp zaś spoczywała flaszka wypełniona gorączkową i niemą szamotaniną niebieskich świateł.
– Panie Naczelniku – głos pana Trąby miał nietypowo realistyczne brzmienie – panie Naczelniku, ja go naprawdę zabiję. Nie z łuku, rzecz jasna. Mam zamiar zastrzelić go z chińskiej kuszy miotającej bełty.