Изменить стиль страницы

Tymczasem z furgonu Czerwonego Krzyża wyskoczył piegowaty olbrzym. Leniwemi ruchami poprawiał na sobie ubranie, uśmiechał się lubieżnie i zuchowato spoglądał na wpatrzonych w niego powstańców.

– Dogodziłem dziewce, oj, dogodziłem… a, może, to córka jakiegoś generała? Wysoko-rodne pokrewieństwo… Cha – cha – cha!

Uczynił bezwstydny ruch i nagle krzyknął:

– Stawajcie w ogonek! No, kto pierwszy? Generalska córka czeka… całkiem gotowa.

Tłum, śmiejąc się i mrucząc, prawie bezwiednie spełnił ohydny rozkaz, tłocząc się i ustawiając w długą kolejkę. Do furgonu wskoczył wyrostek o jednem oku, bez czapki. Nie miał butów na nogach. Z prawej stopy zwisały brudne szmaty porwanej onuczy.

– Bogaty narzeczony dostanie się tej dziewce! ć wołano w tłumie.

– Cha – cha – cha! – ryczeli żołnierze.

Ktoś gwizdnął przeraźliwie, włożywszy palce do ust. Nagle powstało zamieszanie.

Grzegorz Bołdyrew roztrącał tłum i, błyskając oczami, przedzierał się do furgonu. Wskoczył do wozu i zniknął za zwisającem płótnem.

– Spieszno mu… Patrzcie-no, jaki płomienny! – wołano dokoła. – W ogonek stawaj! Nie ustąpimy… po sprawiedliwości trzeba, bez szulerki!

Wybuchnął śmiech, żarty i wyzwiska zgniłe, straszliwe.

Urwały się po chwili. Z furgonu wypadł jednooki wyrostek, i potoczył się po stratowanym, topniejącym śniegu, niby wyrzucony kloc drzewa. Na furgonie zjawił się Grzegorz. Trzymał w ręku rewolwer. Patrzył groźnie i krzyczał.

– Kto się waży dotknąć tej kobiety – temu łeb rozwalę! Hańba! Walczący o wolność pro-letarjat gwałci kobietę bezbronną! Wstydźcie się, obywatele!

Tłum znieruchomiał, umilknął, przyczaił się. Jednak trwało to krótko. Rozległ się drwiący głos:

– Proletarjat nie zna hańby! To burżuazyjny przesąd!

Grzegorz Bołdyrew nie spostrzegł, że stojący w pobliżu niego żołnierz ukradkiem podniósł karabin i z rozmachem uderzył go kolbą w pierś. Jak rażony piorunem, młodzieniec padł na-wznak, znikając we wnętrzu furgonu.

Stary Bołdyrew uczuł nagle niczem nieprzezwyciężony, zwierzęcy strach przed tem, co musiało się stać. Nie uświadomiona rozumem myśl o potędze tłumu, o zagrażającem niebezpieczeństwie i bezcelowości obrony wybuchnęła w obłędny strach i zmusiła mięśnie do czynu. Nie oglądając się pobiegł ku łukowi, słysząc, że ktoś ściga go. zdyszany, zatrzymał się wreszcie. Obejrzał się. Tuż za nim stał blady, drżący Piotr.

Patrzyli na siebie oczami zbrodniarzy, którzy przed chwilą dokonali mordu. Milczeli, jak dwaj spiskowcy. W oczach ich miotały się strach, wstyd i nienawiść. Nie wyrzekli do siebie ani słowa.

Powrócili na plac biegiem. Furgonu nie znaleźli. Odjechał już. Oddziały powstańców odpłynęły ku placowi. Nowe tłumy, wynurzające się ze wszystkich ulic, porwały Bołdyrewych. Biegli razem z innymi; zgubili się w ciżbie; byli nawet radzi, że mogą nie patrzeć sobie w oczy. Czuli się drzazgami, unoszonemi przez potężny wir, wezbrany, oszalały. W sercu mieli gryzący wstyd i pogardę dla samych siebie. jakieś głosy – donośniejsze od zgiełkliwego gwaru tysięcy ludzi wołały władnie do czynu, natychmiastowego, śmiałego, niezbędnego, jak obrona własnego życia.

Dokoła rwały się ryk, gwizd, śmiech, wrzaski:

– Do pałacu! Do pałacu!

ROZDZIAŁ XIX.

Na placu dobijano jeszcze ostatnich obrońców rządu tymczasowego, gdy Lenin wchodził już do pałacu Zimowego.

Chalajnen i Antonow-Owsienko na czele fińskich i łotewskich rewolucjonistów torowali dla niego drogę w tłumie.

Żołnierze, robotnicy, złodzieje, bandyci, wypuszczeni przez powstańców z więzieni kryminalnych, żebracy, zapominający nagle o swojem kalectwie, służba pałacowa, dozorcy z sąsiednich domów, prostytutki, wyrobnice i nawet dzieci; tłumy wyjących, ryczących, śmiejących się obłędnie ludzi przebiegały nieskończone amfilady wspaniałych sal o wybitych kulami oknach i odłupanych gzymsach marmurowych sufitów.

Pijany chłop, otoczony gromadką roześmianych kobiet, stał przed olbrzymim zwierciadłem w rzeźbionej, złoconej ramie. Przyglądał się sobie długo, z poważną twarzą, poprawiając barankową czapkę i gładząc brodę. Po chwili przyszła mu do głowy myśl wesoła. Zaczął tupać nogami, podśpiewywać i nagle puścił się w tan, przysiadając i bijąc hołupce. Podsunął się tak blisko do lustra, że otarł się o szklaną taflę rękawem kożucha. Rozgniewało go to. Przystanął i złemi oczami przyglądał się chwilę, a później rzygnął potokiem zgniłych przekleństw i z całej siły kopnął szkło nogą. Rozprysnęło się w kawały, rozsypało się z brzękiem. Tłum zary-czał, wybuchnął śmiechem i wyciem.

Rzucono się do niszczenia.

Rozbijano lustra, wazy rzeźbione, zrywano ze ścian obrazy i deptano nogami; kilku wyrostków, połamawszy krzesło, ciskało odłamkami drzewa w żyrandol wenecki, zasłaniając twarze i głowy przed sypiącemi się kawałkami barwnego szkła i lampek elektrycznych; kobiety zdrzierały draperje, szarpały obicia kanap i foteli, zrywały jedwabne tkaniny, okrywające ściany.

– Grabcie, brachy, zagrabione! – wrzeszczał blady robotnik, bagnetem dziobiąc posążek amora z malachitu.

Trzask niszczonych mebli, łoskot zrzucanych obrazów, w kamieniu rzeźbionych wazonów, posągów, zegarów z bronzu łączyły się z krzykiem i przekleństwami rabusiów, wszczynających kłótnię i bijatykę o zdobycz.

Żołnierze strzelali do pięknych głowic kolumn marmurowych, selenitowych i malachitowych, bili kolbami w zwierciadła i obrazy, w kamienne blaty stołów, w połyskujące emalją i mozaiką szafki, biurka; bagnetami rozpruwali kobierce, makaty chińskie, japońskie, tureckie; strącali na posadzkę portrety w ciężkich ramach złotych, uwieńczonych koronami cesar-skiemi.

W małym gabineciku wisiał samotny portret Aleksandra III-go.

Tłum, wbiegłszy, stanął, zdjęty przerażeniem.

Z mroku spoglądało ciężkie, nieruchome oblicze cara.

Zimne, niebieskie oczy, zdawało się, żyły.

W czarnym mundurze, z samotnym, białym krzyżykiem św. Jerzego na piersi, na którą spadała długa, szeroka broda, car stał z ręką w zanadrzu i patrzył surowo, przenikliwie.

– Aleksander Aleksandrowicz, imperator… – rozległ się głos, w którym brzmiał strach. -Srogi był car… Aleksander III, ojciec Mikołajki…

– Kat! Morderca chłopów i robotników… Tyran! – krzyknęli inni. – Bić bo! Zwleczono portret z ściany, połamano ramy. Dziesiątki rąk chwytały płótno malowidła,

wpijały weń palce, drapały, łamiąc i wykręcając sobie paznogcie, aż krew plamić zaczęła blade oblicze cara.

Rozwścieczona tem stara baba, owinięta w jedwabną kotarę, zrabowaną przed chwilą, skoczyła obydwiema nogami i przerwała płótno. Ze zgrzytem odrywały się twarde, sztywne pasma portretu. Pozostał tylko skrawek z kawałkiem czoła i jednem surowem, przenikliwie po-łyskującem okiem.

– Patrzysz jeszcze na nas?! Grozisz?! – piskliwym wściekłym głosem krzyknął stary robotnik z karabinem na ramieniu. – Tyś mnie posłał na Sybir, kacie, wypiłeś całe moje zdrowie, moją krew! Ja ci się odwdzięczę… Czekaj! Czekaj!

Szerokim ruchem rąk odsunął tłum i zaczął odpinać rzemyk, podtrzymujący spodnie. Obnażył się i usiadł nad portretem, bezmyślny, ciemny, jak noc. Milczał, patrząc wprost przed siebie nieruchomemi oczami. Tłum ryczał, wybuchając śmiechem, żartami i wykrzykując sprośne słowa.

– Lenin! Lenin przemawia! Spieszcie się towarzysze! – doniosły się głośne nawoływania biegnących przez sąsiednią salę ludzi.

– Lenin przemawia! Lenin! – powtarzał tłum.

Wybiegli wszyscy, pracując łokciami i pięściami, przeklinając i wrzeszcząc oszalałemi, ochrypłemi głosami.

Na zmiętym kobiercu wśród drzazg połamanych ram i kawałków złocenia pozostały skrawki cesarskiego portretu, znieważonego tem, czem tylko mogła bluznąć ślepa i dzika zemsta niewolnika.

W ogromnej sali malachitowej, zapełnionej dymem cuchnącej majorki, zaśmiecionej łupinami ziaren słonecznikowych, zawzięcie gryzionych przez zwycięzców, na stole stał, górując nad tłumem, barczysty Lenin.