Изменить стиль страницы

W tej chwili podniósł na żonę zamglone, niebieskie oczy, w których nie zagasły jeszcze błyski przerażenia i smutku.

– Co? – szepnął zdumiony, jakgdyby przebudzony z ciężkiego snu. – Pytałaś mnie o coś, Marie?

– Piotr przyszedł i oczekuje na Grzegorza… – rzekła.

– Co u was słychać? – zapytał pan Bołdyrew, patrząc na syna.- jak się zachowują wasi robotnicy?

– »le! – zawołał syn. – Dziś zrana stanęła tylko dziesiąta część robotników. Reszta poszła za bolszewikami. Pozostali urządzili wiec i wywieźli na taczkach wszystkich inżynierów. Oszczędzali tylko mnie za to, że tak objaśnili, po ludzki ich traktowałem i razem z nimi pracowałem przy obrabiarkach. Obrali mnie na stanowisko dyrektora. Sytuacja stała się głupia i bardzo drażliwa. Odmówiłem i podałem się do dymisji. Inaczej nie mogłem postąpić wobec zarządu naszego. Musiałem być solidarnym!

– Zapewne! – zgodził się ojciec. – Zarząd oceni to niezawodnie, gdy nastaną czasy normalne.

– Nie nastaną! – rzekł poważnym głosem syn.

– Nie nastaną? – zapytała pani Bołdyrewa.

– Może… kiedyś… w każdym razie nieprędko – odparł młody inżynier. – Jestem przekonany, że rewolucja się uda i właśnie taka, o jakiej marzą ci ludzie. Cieszę się z tego!

– Co ty mówisz, Piotrze! – oburzył się ojciec.

– Mówię to, co myślę! – odparł syn. – Nie można było dłużej znosić takiego stanu. Ci, co najciężej pracują, w gruncie rzeczy pozostają na stopniu niewolników, lub niepożądanych, chociaż niezbędnych maszyn, które się wyrzuca, gdy pracują nie dostatecznie sprawnie, lub, gdy na skutek kalkulacji właścicieli, nie są potrzebne…

– Wszędzie istnieje ten sam system – bronił się pan Bołdyrew.

– Wszędzie też jest źle. Zrozumieli to kapitaliści amerykańscy i, wybierając z masy robotniczej najlepsze, najzdolniejsze okazy, czynią z nich uczestników przedsiębiorstwa w części, sprawiedliwie i rzetelnie obliczonej. Innym krajom, a pierwszej zkolei – Rosji, rewolucja już świeci łuną w oczy… – z rumieńcem na twarzy odpowiedział Piotr.

W gabinecie wziął słuchawkę.

Pan Bołdyrew wziął słuchawkę.

Zbladł nagle i prawie bez się opuścił się na fotel. Szeptał, rzężąc i nie mogąc złapać tchu:

– Nasze składy zostały zrabowane przez oddział marynarzy i robotników. fabryka podpalona… Telefonuje mi o tem nasz prezes…

Piotr Bołdyrew trzasnął w palce i, chodząc po pokoju, Mówił:

– Tego się boję najwięcej! Dziki instynkt naszego tłumu, podsycany nadmiarem mściwości, odda się burzeniu… Co wtedy będzie z Rosją? Chętnie będę współpracował z wyzwolonym ostatecznie ludem, lecz nie z burzycielami! To – okropne! Pojedziesz do fabryki?

– Prezes mówi, że w całej okolicy wre bitwa pomiędzy buntownikami i pułkiem Seme-nowskim, podtrzymującym rząd – szepnął zgnębiony inżynier.

Do gabinetu wszedł Grzegorz Bołdyrew.

Podobny był do matki, tak samo jak starszy brat. Te same włosy krucze, smagła twarz, wielkie oczy niebieskie. Tylko, o ile brat kipiał życiem i zapałem, o tyle cała postać Grzegorza zdradzała marzycielstwo i skłonność do głębokich rozmyślań.

– Ach! Zjawił się nasz metafizyk! – zawołał Piotr na widok brata.

– Co się dzieje! Co się dzieje! – zawołał, składając ręce, Grzegorz. – We wszystkich dzielnicach – bitwa! Z trudem, bocznemi ulicami dotarłem do was!

– A co u ciebie słychać? – spytał ojciec.

– Nic dobrego! Rada robotnicza postanowiła zamknąć naszą fabrykę, jako niepotrzebną dla proletarjatu, bo robimy mydło pachnące, wodę kolońską i proszek do zębów, – odparł ze smutnym uśmiechem.

– Ale robicie też środki lecznicze! – zawołał Piotr.

– Wskazywaliśmy im na to. Powiedzieli, że wszelkie aspiryny, piramidony są dobre dla burżujów, nie dla ludu robotniczego. Wszystkie zapasy zarekwirowano i wywieziono, niewiadomo dokąd. W fabryce zaś rozlokowano oddziały powstańców z podmiejskich fabryk. Widziałem na własne oczy, jak robotnicy odkręcali mosiężne i bronzowe części aparatów i wynosili naczynia z platyny i srebra… Piękna rewolucja w XX wieku!

– Piękna, nie piękna, ale rewolucja i do tego – rosyjska! Inną być nie może, bracie! Dzikim jesteśmy narodem, a dzikość naszą spotęgował ucisk niezbywały, zbrodniczy, głupi, graniczący ze zdradą Rosji! – zawołał Piotr.

– Rewolucja powinna porwać cały naród, pociągnąć go ku sobie! – zaprotestował młodszy brat. – Jakżeż osiągnie to, gdy się splami pospolitym rabunkiem, ohydną zbrodnią?

– Twoje rozumowania dobre są dla kwakrów lub ewangelickich chrześcijan, Grzegorzu, nie dla nas! My – półpogański jeszcze naród, błąkamy się w mroku – mówił Piotr.

– Nasza inteligencja nie ustępuje europejskiej, nasza sztuka jest wszędzie podziwiana -powiedział Grzegorz.

– Mój drogi! – zawołał starszy brat. – Są to stare, zupełnie nieprzekonywające dowodzenia! Nasza inteligencja myślowa i twórcza obliczona jest na dwa lub trzy miljony, a pozostałe 150 miljonów w okresach epidemji lub głodu tłuką kijami, lub rąbią siekierami lekarzy, nauczycieli, agronomów, weterynarzy, bo oni bezpośrednio „cholerę roznoszą"; baby topią wiedźmy, bo one swemi czarciemi sztukami powodują gniew Boży. Pomiędzy nami a ludem – przepaść. Żadnego mostu nie potrafimy przez nią przerzucić!

– To – prawda! – zgodził się pan Bołdyrew. – Dwadzieścia sześć lat znam robotnika. Gdy mówię z nim o rzeczach fachowych, rozumiemy się wybornie. Dość jednego słowa o czemś życiowem, ogólnem, natychmiast mam wrażenie, że słowa moje nie dochodzą do robotnika… W oczach jego spostrzegam zmieszanie, nieufność, wrogość. Myślicie, że chłop rozumie robotnika, lub mieszczucha? Nie! bywałem na wsi u brata Sergjusza i wiem, że chłopi nienawidzą właścicieli ziemskich, są pełni podejrzliwości względem ludzi z miasta i pogardy dla robotnika…

– Tak! – zawołał Piotr. – Niestety, nie posiadamy społeczeństwa. Mamy kilka warstw, ni-czem ze sobą nie złączonych, wzajemnie usposobionych wrogo, a jeżeli dodamy do tego różnice dzielnicowe, religijne, szczepowe – obraz staje się rozpaczliwie beznadziejnym!

– W jaki sposób potrafi Lenin połączyć to wszystko? – zapytał Grzegorz.

– W tem pytanie! – zgodził się Piotr. – Dowiemy się wkrótce, jeżeli zwycięży ten zagadkowy wódz proletarjatu.

– Chodźcie na śniadanie! – rzekła pani Bołdyrewa, otwierając drzwi. – Sama wszystko przyrządziłam, bo służba rozbiegła się po wiecach.

Przy stole panowało milczenie. Pani Bołdyrewa była smutna i ukradkiem wycierała łzy. Spostrzegła, że mąż miał bladą, stroskaną twarz.

Była przekonana, że niepokoi się o swoją kochankę, która całkowicie zawładnęła starzejącym się, zawsze jednak pełnym werwy, dowcipu i wspaniałego zdrowia inżynierom. Myliła się jednak pani Bołdyrewa. Mąż jej myślał w tej chwili o rewolucji i ani razu nawet nie przypomniał sobie zalotnej panny Tamary, jej świeżej, różowej twarzyczki, otoczonej złocistemi kędziorkami puszystych włosów.

Synowie współczuli matce i czuli rosnącą pogardę dla niewłaściwego, spóźnionego romansu ojca; nigdy zresztą nie poważali go szczerze. Nie imponował im wcale. Spostrzegli dawno jego lekkomyślność, bierność i brak siły, która zdobywa życie przebojem, nie zatrzymując się przed walką. Czuł to sam Bołdyrew w tej chwili z dokładnością, sprawiającą mu niemal ból fizyczny. Wiedział, a raczej przeczuwał, że nadchodzi czas ciężkich prób, nowe, nieznane życie; dla ogarnięcia go rozumem, przeciwstawić się dążącym wrogim zjawiskom nie miał już się. Nie potrafiłby żyć inaczej, niż dotychczas, ani myśleć kategorjami człowieka walczącego, zdobywającego. Uświadamiał sobie bezbronność, swoją słabość, zwątpienie we własną wartość. Przed tem męczącem uczuciem znikały wyrzuty sumienia, gdy z niepokojem i zawstydzeniem spoglądał na smutną, zapłakaną żonę; zapomniał o odczuwanem zawsze skrępowaniu wobec synów, krytykujących go i zwykle unikających długich rozmów z ojcem.

Teraz ten przykry nastrój odstąpił go. Coś wielkiego, ogarniającego wszystko i chłonącego wszelkie odruchy duszy, przyszło i przytłoczyło go.