Изменить стиль страницы

Do sali wbiegł student bez czapki z karabinem w ręku:

– Dworce kolejowe opanowane prawie bez strzału… Walka idzie i pocztę, Bank Państwowy, stację telefoniczną…

Wybiegł z sali, przewracając krzesła i potrącając wychodzących ludzi. Gdzieś daleko przelewały się echa strzałów armatnich, ciężko toczyły się nad miastem i uderzały w olbrzymie okna, wstrząsając niemi.

Przez szyby sączyły się już pierwsze mętne strugi przedświtu.

ROZDZIAŁ XVIII.

Od strony angielskiego wybrzeża sunął duży samochód.

Szofer oglądał się na wszystkie strony. Dziwił się, że mimo 9-ej godziny, na ulicach nie było żadnego ruchu. Ani powozów, ani przechodniów.

Gdzieś szczękały kulomioty i rozdzierały powietrze salwy karabinów.

Nad domami unosiły się stada spłoszonych gołębi, opadały na dachy i natychmiast wzbijały się wysoko, zataczając szerokie koła nad miastem.

Z pobliskiego zaułka wybiegło kilku żołnierzy i zastąpiło drogę samochodowi.

– Kto jedzie? – padły groźne pytanie i bagnety wysunęły się naprzód. Przerażony szofer drżącym głosem odpowiedział:

– Inżynier Bołdyrew, dyrektor fabryki tytoniowej…

jeden z żołnierzy otworzył drzwiczki wozu i, zaglądając do środka, mruknął:

– N-no! Wychodzić! Z rozkazu wojenno-rewolucyjnego komitetu samochód podlega rekwizycji. Obywatel jest wolny. Uprzedzam jednak: idźcie zpowrotem, bo w tej dzielnicy o kulę łatwo!

– Jakiem prawem… – zaczął siedzący w karetce samochodu wspaniały mężczyzna o długich, siwiejących bokobrodach i wąsach.

Do wozu wślizgnął się połyskujący bagnet i zajrzała ponura twarz żołnierza.

– To nasze prawo! – mruknął.

– Gwałt… Przemoc… – mówił, wychodząc z wozu, inżynier Bołdyrew. – Będę się skarżył ministrowi…

Żołnierz zaśmiał się cicho:

– Niech-no tylko obywatel nie zwleka, bo za godzinę wszystkich ministrów wrzucimy do więzienia… Iwanow! Siadaj przy szoferze i oddaj samochód(d komendantowi!

Jeden z żołnierzy natychmiast wsiadł do samochodu i, szczerząc zęby, rzucił zdumionemu inżynierowi:

– Basta! najeździliście się, napiliście naszej krwi, teraz na nasz przyszła kolej! Ruszaj! Bołdyrew, nic nie mówiąc, poszedł ku mostowi Aleksandryjskiemu.

Nie był zbytnio zdziwiony.

Miotanie się drobnego adwokata Kierenskiego, którego fala rewolucyjna wypadkowo wyniosła na stanowisko kierownika rządu; jego zdrada sprawy generała Korniłowa, zamierzającego wprowadzić ład w kraju i utrzymać obronny front na zachodnich granicach; zjawienie się stanowiącej drugi rząd Rady robotniczych i żołnierskich deputatów, kierowanych przez obcokrajowców Ceretellego i Checheidzego; wyzywający ton dzienników bolszewickich, żądających dla Rady pełnej władzy, – wszystko wskazywało na możliwość wojny domowej.

Oczekiwał jej, rozumiał, że musiała być zażartą i krwawą, ponieważ znał naród rosyjski; nie myślał jednak, że moment ten nastąpi tak prędko.

Zdawało się nawet dyrektorowi, że zaszły pewne wypadki odraczające początek wojny wewnętrznej.

W Pałacu Zimowym odbywały się posiedzenia zwołanej dla ratowania ojczyzny rady demokratycznej; ogłoszono zjazd robotniczych i żołnierskich delegatów; mogło to opóźnić, a nawet, być może, uczynię niewykonalnem zbrojne wystąpienie bolszewików, działających pod wpływem ukrywającego się w Finlandji Lenina.

I nagle – nietylko powstanie, ale już objawy nowej władzy: rekwizycja samochodów prywatnych i zupełnie wyraźny, wrogi nastrój powstańców.

– Najeździliście się, napiliście naszej krwi, teraz – na nas przyszła kolej… – przypomniał sobie dyrektor słowa żołnierza.

Bardzo poważne i zatrważające objawy zaniepokoiły Bołdyrewa. Nie chodziło mu już o wojnę.

Rozumiał, że armja, rozpraszająca się, samowolnie opuszczająca front, wiecująca nad każdym rozkazem dowództwa i znęcająca się bezkarnie nad oficerami, nie może wstrzymać tak silnego przeciwnika, jak Niemcy. Obawiał się tylko tego, żeby Rosja nie odpadła od sprzymierzeńców w sposób hańbiący i nie została zgnieciona przez wroga zewnętrznego, wciągnięta w wir wojny domowej, o przebiegu nieobliczalnym w skutki.

Szedł, kierując się ku litejnemu prospektowi, skąd nie dochodziły jeszcze żadne odgłosy bojów ulicznych. Widział wyraźne chmury, gromadzące się nad ojczyzną i usiłował znaleźć dla niej możliwe drogi ratunku i nadziei.

Te myśli przysłoniły przed nim nieuniknioną, zawsze ciężką i przykrą rozmowę z żoną. Wiedział, że tak będzie, bo powtarzało się to coraz częściej i gwałtowniej.

Uświadamiał sobie, że sam dawał powód do zajść domowych, nie widział dla siebie usprawiedliwienia i to gniewało go i sprawiało przykrość.

Szczególnie dręczyło go przekonanie, że, mimo mocnego postanowienia, nic nie mógł zmienić w swojem życiu. Był bezsilny, bezradny wobec nastroju, który ogarnął go przed trzema laty i pozbawił woli. Pojmował całą śmieszność, bezcelowość, nietrwałość sytuacji, w jaką popadł w okresie nagłego podniecenia i podrażnienia nerwowego.

– Choroba, szał, ale nic na to nie poradzę… – szeptał do siebie w chwili wyrzutów sumienia. Zamyślony doszedł do Litejnego prospektu, biegnącego od wybrzeża rzeki do śródmieścia. Nie zdołał jednak przejść stu kroków, gdy z dachu najbliższego domu niespodziewanie

rozległ się suchy turkot kulomiotu.

Bołdyrew podniósł głowę, lecz nic nie spostrzegł. Dochodził go tylko zdyszany szczęk karabinu maszynowego i głośne echo, odbijane od domów, stojących na przeciwległej stronie ulicy.

Sypały się czerwone odłamki cegły i kawały tynku, rozpryskującego się w kłęby białego kurzu; z brzękiem pękały szyby i z wyższych pięter spadały na chodnik drzazgi potrzaskanych ram.

Kulomiot umilkł, a wtedy we framugach wybitych okien zjawili się ludzie i dali salwę, mierząc wysoko.

Inżynier postanowił ukryć się w bramie, lecz w tej chwili z dachu z łoskotem i brzękiem blachy stoczył się i upadł tuż przed nim policjant ze skrwawioną twarzą. Bołdyrew umknął do bramy, gdzie stał już cały tłum przechodniów.

– Ginie nasza Rosja święta!… – wzdychała jakaś staruszka.

– To bandyci, zdrajcy ojczyzny chcą zgarnąć stolicę – wtórował jej gruby, brodaty kupiec i nagle zaczął się żegnać, niby w kościele.

Siedzący na stopniu schodków blady młodzieniec w zniszczonem ubraniu, zapewne – robotnik, zaśmiał się szyderczo.

– No tak! Stare pieśni! – odezwał się. – Komu potrzebna jest ta wasza „święta Rosja", gdzie po więzieniach mordowano ludzi?! Komu? Wam, tylko wam! A my – pracujący lud nic od nie mieliśmy. Dla was była ona matką, a macochą – dla nas! Teraz my wam zaśpiewamy,

0 czem marzyliśmy oddawna… Koniec! Przyszedł nasz czas!…

Do rozmowy wmieszali się inni i rozgorzał spór.

– Można było dojść do porozumienia bez przelewu krwi! – wołano.

– Bezwątpienia! Tylko robotnicy tego nie chcieli. Bez rewolucji – ani rusz!

– Wybrali też zdrajcy czas na powstanie! Wojna domowa, a tu wróg stoi na progu ojczyzny! – krzyknął starszy człowiek w uniformie urzędnika.

Robotnik powstał i złym głosem odparł:

– Kraczcie, kraczcie, nic nie pomoże! Poco mamy porozumiewać się z wami? Sami możemy wyrwać wam wszystko i – wyrwiemy! późno teraz!

– Zdrajcy! – krzyknął kupiec, podchodząc do robotnika z zaciśniętemi pięściami. – Ojczyzny bronić należy – nie bunty podnosić, psie syny!

Robotnik znowu się zaśmiał:

– Najlepszy czas dla buntu, panie kupie! Gdyby nie wojna – rozdusilibyście nas, a teraz was to czeka! Tak, panie burżuj, nadchodzi ostatnia wasza godzina!

Kupiec rzucił się na mówiącego i uderzył go w pierś. Słaby, chudy człowiek upadł pod ciężkim ciosem. Jeden ze stojących wpobliżu mężczyzn zaczął kopać leżącego. Robotnik zerwał się i wybiegł na ulicę, krzycząc:

– Towarzysze! Bolszewików biją!

Bołdyrew nie czekał dłużej, szybko wyszedł i zawinął do najbliższej bramy. Widział, jak kilku uzbrojonych robotników pędziło już przez ulicę i otoczyło poturbowanego.