Изменить стиль страницы

Krwawy ślad ciągnął się za Leninem, aż raptem się urwał.

Straszliwy człowiek przepadł nagle, jakgdyby zapadł się pod ziemię.

Tymczasem mieszkał on spokojnie w domu policmajstra Helsingforsu, Rowio, który sprzyjał bolszewizmowi i uwielbiał jego twórcę.

Pomiędzy Leninem a Piotrogrodem wkrótce nawiązał się bliski kontakt.

Zorganizował go i starannie podtrzymywał Finlandczyk, socjalista Smilga, który też wkrótce przewiózł Włodzimierza do Wyborga, jako zecera, Konstantyna Iwanowa.

Lenin z pomocą Smilgi przygotowywał pułki finlandzkie i flotę bałtycką do walki z wojskami rządowemi; agitował wśród rosyjskich żołnierzy, rozlokowanych na granicy, prowadził układy z lwem skrzydłem socjal-rewolucjonistów i rozwinął w całej pełni wściekłą agitację na wsi.

Obawiał się wtedy autorytetu Korniłowa, usiłującego obudzić patrjotyzm i ratować Rosję. Wiedział, że byłaby to ciężka walka.

– Jakim sposobem zwalczymy bojowego,- zdolnego generała, nie mając fachowych oficerów w swoich szeregach? – zadawał sobie pytanie i klął straszliwie.

Myślał o tem w dzień i w nocy, nie mógł spać ani jeść.

Doszedł wkrótce do takiego stanu, że w jakimś rozpaczliwym obłędzie podbiegł do spotkanego w Wyborgu pułkownika sztabu generalnego, idącego w otoczeniu kilku uzbrojonych kozaków, i zawołał:

– Towarzyszu pułkowniku! Przechodźcie na stronę robotników, którzy, wcześniej czy później zwyciężą! Jeżeli pułkownik nie pójdzie z nimi – skończy na stryczku lub pod ciosami kolb; jeżeli zgodzi się na moją propozycję, mianujemy go wodzem naszych się zbrojnych!

– Jak śmiesz tak mówić do mnie, zdrajco! – zawołał oburzony oficer i, skinąwszy na kozaków, rozkazał: – Aresztować tego człowieka! Odstawić do sądu!

Kozacy otoczyli Lenina.

Włodzimierz obejrzał się i skrzywił usta.

Spostrzegł włóczących się po ulicy żołnierzy.

Byli to ci, którzy przed dwoma miesiącami mordowali swoich oficerów. Pijani, w rozpiętych płaszczach, rozchełstanych bluzach i w czapkach, zsuniętych na tył głowy, śpiewali, klęli i gryźli ziarna słonecznikowe, przezwane „orzechami rewolucji". Niewielka grupa żołnierzy stała, przyglądając się zajściu. Lenin nagle podniósł rękę i krzyknął:

– Towarzysze! Ten burżuj-pułkownik, ten żłopacz krwi żołnierskiej, siedział w sztabie bezpiecznie, a nas gnał na śmierć! Teraz aresztował mnie za to, że nie chciałem mu powiedzieć, gdzie się ukrywa nasz Iljicz, nasz Lenin!

W jednej chwili tłumy żołnierzy sypnęły się ze wszystkich stron. Wylękli kozacy uciekli. Pułkownik, widząc to, chciał wyciągnąć rewolwer z pochwy. Nie zdążył. Jeden z nadbiegających żołnierzy uderzył go kamieniem w głowę. Upadł, a w tej samej chwili zaczęły się nad nim podnosić pięści i ciężkie buty żołdactwa, ryczącego wściekle i miotającego bluźniercze przekleństwa.

Lenin zdaleka obejrzał się.

Na bruku leżały jakieś skrwawione szmaty.

Uśmiechnął się łagodnie i rzekł na głos:

– Rodzona matka nie poznałaby teraz czcigodnego pułkownika! Tak go urządzili żołnierze wielkiej rewolucji rosyjskiej! Hm… hm…

Zapomniał o nim po chwili.

Myślał teraz, że trzeba wysłać listy do Piotrogrodu, z napomnieniem surowem, aby towarzysze nie bawili się w narady, posiedzenia, kongresy i różne inne gadania.

– Rewolucja żąda tylko jednego – zbroić się, zbroić! – szeptał, szybko idąc ku domowi. Gdzieś na bocznej ulicy rozległ się strzał i wściekłe krzyki tłumu. Zajrzał, ostrożnie wychylając głowę z poza progu domu.

Jacyś ludzie bili kogoś, wlokąc go po kamieniach bruku co chwila wybuchając bezmyślnym śmiechem.

Głowa bitego człowieka tłukła się i podskakiwała po kamieniach, a za nią ciągnął się krwawy ślad.

– „Święty" gniew ludu budzi się… – pomyślał Lenin i uśmiechnął się zagadkowo.

– Nie sądźcie…! – wypłynął z tajników wspomnień gorący szept.

Ujrzał Lenin celę więzienia austrjackiego, i klęcząc na pryczy dziwnego chłopa – skazańca, bijącego pokłony i zamaszyście kreślącego nad sobą znak krzyża.

– Nie! – szepnął z gniewem. – Oskarżajcie, sądźcie i karą wymierzajcie sami! Nastał czas zemsty za wieki jarzma i udręki. Wrogowie wasi muszą polec, a ich groby chwastami zapomnienia porosnąć! Sądźcie, bracia, towarzysze!

Tłum przebiegał z rykiem, świstem, tupotem nóg. Wlókł po jezdni młodego oficera, bił go, tratował, szarpał.

– Niech żyje socjalna rewolucja! – krzyknął Lenin. – Niech żyje władza Rad robotników, żołnierzy, wieśniaków!

– Ho! Ho! Ho! – odpowiedział mu tłum i biegł dalej, znęcając się nad zabitym.

Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwem wejrzeniem czarnych oczu i szeptał:

– Jeden z moich atutów! Rzucę go, rzucę…

Na wieży pobliskiej uderzył dzwon na nabożeństwo wieczorne. Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu, godle męki. Lenin przyjrzał się zmrużonemi oczami i rzekł wyzywająco:

– No, i cóż? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości? Milczysz i nie sprzeciwiasz się? I będziesz milczał, bo to my zatwierdzamy prawdę!

ROZDZIAŁ XVII.

Ciemna noc listopadowa wisiała nad Piotrogrodem. W łożyskach ulic warstwił się mrok, ciężki, mroźny. Rzadkie latarnie, pozostałe po krwawych dniach lipcowych i nieustających walkach, oświetlały słabo wyboistą jezdnię Newskiego Prospektu, mętne, ciemne okna domów i wystawy sklepowe, zabite deskami.

Prószył śnieg.

Tu i ówdzie z wnęk bram wyglądały blade twarze żołnierzy i czarne czapki policjantów. Głucho szczękały opierane o chodniki kolby karabinów. Błyskały ostrza bagnetów.

Ulica była pusta. Cisza czaiła się wszędzie, groźna, pełna naprężonej. czujnej trwogi.

Nagle od wybrzeża kanału Mojki rozległ się łoskot otwieranej bramy i drugi – głośniejszy zatrzaskiwanej, ciężkiej furty.

Szybkie kroki idącego człowieka odezwały się trwożnem echem, odbijającem się od domów opustoszałej ulicy.

Przechodzień, nasunąwszy czapkę z daszkiem na oczy i podniósłszy kołnierz, wyszedł na Newski Prospekt i skręcił ulicą Morską ku łukowi, prowadzącemu na plac Zimowy.

Pod olbrzymią arką kroki rozlegały się jeszcze donośniej, huczały niby warkot bębna.

Idący już widział przed sobą ciemne kontury pałacu Zimowego i wysmukłą sylwetkę kolumny aleksandrowskiej; zamierzał przeciąć plac, kierując się ku wyspie Bazylijskiej, gdy od strony białego gmachu Admiralicji gruchnęło kilka strzałów.

Kule z lekkiem klaskaniem uderzyły w mur i odłupały tynk, z szelestem spadający na przysypany śniegiem chodnik.

Przechodzień potknął się i runął na jezdnię.

– Cha! Cha! – zasyczał z poza grubych bloków granitowej podstawy łuku śmiech. – Szcze-kacz Kierenskij boi się o swoją skórę. Ktoś jeszcze broni pałacu i osoby kuglarza rewolucji! Jak myślicie, towarzyszu Antonow-Owsienko, co będzie jutro?

Mówił to człowiek małego wzrostu, o szerokich barach i dużej głowie, tonącej w starej czapce robotniczej.

Jego towarzysz – blady, chudy, odziany w płaszcz żołnierski, wzruszył ramionami i, zdejmując okulary, odparł:

– Włodzimierzu Iljiczu, ja już swoje słowo powiedziałem. Stolica jutro do wieczora zostanie zdobyta… Dwa dni biegam po wszystkich fabrykach i koszarach. Czterdzieści tysięcy uzbrojonych robotników, pułki Pawłowski i Preobrażeński na pierwszy rozkaz Lenina wyjdą z bronią na ulicę. Od was teraz wszystko zależy…

– Jam gotów! – syknął Lenin.

Mongolska twarz skurczyła się, przez wąskie szparki zmrużonych, skośnych oczu połyskiwały czarne źrenice, oświetlone latarnią elektryczną.

– Jam gotów! – powtórzył. – Tylko oni jeszcze się wahają…

– Kto? – zapytał Antonow. – Zinowjew, Kamieniew?

– Tak! Oni, a i inni, oprócz młodzieży, nie są pewni zwycięstwa. Muszę ich przekonać, bo zaczynać bez wiary w triumf byłoby zbrodnią przed proletarjatem!

– Cofać się już nie możecie! – zawołał Antonow. – W swoim artykule zapowiedzieliście stanowczo termin walki o władzę komunistów. Cofać się za późno!