Изменить стиль страницы

Po chwili wywleczono z bramy kupca i okazałego młodzieńca w urzędniczej czapce. Prowadzono ich, popędzając kolbami i pięściami, lecz nagle grupa się zatrzymała.

Szybko ustawiono aresztowanych pod murem.

Robotnicy odbiegli na środek ulicy i dali salwę.

Na chodniku pozostały dwa nieruchome ciała.

Bołdyrew nie patrzył na leżące trupy, bo czuł, że ogarnia go przerażenie, a dreszcz wstrząsa całem ciałem. Zaczął badać siebie.

Nie! Nie był to lęk o życie własne. Czuł raczej zgrozę wobec nieznanej jeszcze, lecz już nadążającej klęski. Nie widział jej, nie słyszał jej głosu, lecz czuł, jak zmorę, tłoczącą pieść

1 zaciskającą gardło zimnemi palcami.

Odgłosy strzelaniny dochodziły zdaleka.

paru przechodniów przewinęło się przed bramą, gdzie stał w ukryciu Bołdyrew. Poszedł za nimi i skręcił w boczną ulicę. Musiał jednak stanąć. Chodnik i jezdnie były przegrodzone.

Tłum wyrostków w czapkach gimnazjalnych budował barykadę. Znoszono z dziedzińców kamienie, kawały węgla, kloce drzewa, skrzynie, stoły. Szybko wyrósł spory szaniec; nad nim trzepotała czerwona chorągiew.

Chłopcy pracowali w pośpiechu. Jedni dźwigali jeszcze ciężkie worki i deski, drudzy już nabijali karabiny i zajmowali stanowiska na barykadzie. Ktoś krzyknął przeraźliwie:

– Żołnierze!

Wszyscy ukryli się za szańcem. Tłum, przyglądający się pracy chłopców, rozproszył się w jednej chwili. zagrzmiała salwa. Nad oddziałem. sunącym ulicą, podniesiono białą płachtę. Odezwała się trąbka.

Kilku chłopców, wymachując chustkami, poszło na spotkanie żołnierzy.

– Poco strzelacie? – pytali ich żołnierze.

– My za towarzysza Lenina walczymy! – odpowiedzieli chórem.

– Toż i my idziemy mu na pomoc ku Zimowemu Pałacowi – odpowiedział podoficer, prowadzący oddział.

Z wylotu poprzecznej ulicy wyszło kilku uzbrojonych ludzi i stanęło na chodniku.

– Hasło? – krzyknęli.

– Proletarjat… – odpowiedzieli żołnierze.

W tej chwili padły strzały. Oddział rozsypał się w popłochu, na bruku, pławiąc się we krwi, długo miotały się ciała żołnierzy i dwuch uczniów gimnazjalnych, niby ryby, wyrzucone na brzeg.

– Boże!… – jąknął Bołdyrew i już biegł blady, drżący, na nic niepomny. Miał jedno tylko pragnienie – ukryć się czem prędzej w swem zacisznem mieszkaniu, aby nic nie słyszeć i nie widzieć. Wpadł do sieni domu i skierował się do windy.

– Maszyna nieczynna – odparł stary portjer niechętnym głosem.

– Bardzo przykra nowina… – zauważył inżynier.

– Będzie gorzej… Winda to – głupstwo! Nie wysoko, może pan zajść na piechotę. Prosty lud obchodzi się bez windy, więc i burżuje mogą…

Bołdyrew ze zdumieniem spojrzał na portjera. Człowieka tego znał od 15 lat. Był zawsze grzeczny, cichy, usłużny. Teraz spoglądał na inżyniera ponurym wzrokiem i miał złośliwy uśmiech na twarzy.

– Szybko zmieniliście się… obywatelu… – mruknął Bołdyrew.

– Żałuję, że przyszło do tego dopiero na stare lata! – odparł portjer prawie zuchwale. Inżynier nic już więcej nie mówił. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił. Pokojówka otworzyła mu drzwi i patrzyła na niego zagadkowem spojrzeniem.

– Pani w domu! – spytał.

– W domu, – odparła. – Pani nie chciała dać mi dziś urlopu przed południem, a tymczasem…

– Zapewne – przerwał Bołdyrew. – przecież należy wprzód podać śniadanie.

– Mam teraz ważniejsze sprawy! – odparła zapalczywie. – Wszystkie służące muszą być dziś na wiecu… Możecie państwo sami przyrządzić sobie śniadanie i nakryć do stołu… Nie umrzecie!…

Bołdyrew zrozumiał wszystko i pomyślał:

– Niewolnicy czują wolność i podnoszą głowy. Od nich niecierpimy się najwięcej… Zrzucił płaszcz i wszedł do gabinetu.

Zaczął chodzić po pokoju i rozcierać zziębnięte ręce.

Czuł nieznośną trwogę. jakieś złe przeczucie kamieniem leżało na sercu.

Ten dzień, jego dzień, został zatruty przedtem, nim powrócił do domu. Zwykle czuł się w mocy i pod urokiem przeżyć, w stanie cichego rozmarzenia. Dziś z tego nastroju śladu nie pozostało. Przeszedł do pokoju żony.

Siedziała przy biurku i na odgłos jego kroków nawet nie podniosła głowy.

– Marie… – rzekł cicho.

Pani Bołdyrew nagle opuściła głowę na ręce i zaczęła ciężko szlochać.

– Marie… Marie… – powtarzał wzruszonym głosem.

– Widzę teraz, jak jestem ci obojętną… – zaczęła mówić przez łzy. – W takiej strasznej chwili nie pomyślałeś o mnie, pozostawiłeś mnie samotną… Dokoła strzały… Służba odrazu stała się brutalna i wyzywająca… A ty… ty… wolisz przebywać z tamtą kobietą!… Dla niej wszystko – uczucie i troska, a dla mnie – nic! Zaco! Przed rokiem jeszcze, pozostając sama, całe noce przepłakiwałam, tłukłam głową o ścianę w rozpaczy… Miałam jednak nadzieję… że powrócisz… że zrozumiesz różnicę pomiędzy tamtą… baletnicą a matką twoich synów… kobietą, która w niedoli i doli zostawała przy tobie… Pomyliłam się! To już nie szał, nie spóźnione fantazje, to – miłość! Ty kochasz ją… Troszczyłeś się w tę straszną noc o nią, tylko o nią!

Łkanie przerwało jej słowa.

Wstała i zapłakanemi, zrozpaczonemi oczami patrzyła na zmieszanego męża. Stał przed nią i myślał, że mogłaby się wydać z kobietą młodą. Zgrabna, wyniosła postać, czarne, wspaniałe włosy, w których gdzie-niegdzie tylko połyskiwały srebrne nici, twarz ściągała, piękne oczy szafirowe i świeże jeszcze, gorące wargi, niemal dziewczęce, – nic nie mówiło o starości. Tylko dwie głębokie zmarszczki koło ust i męczeński, zbolały wyraz oczu świadczyły o głębokiem cierpieniu i smutku tej kobiety.

– Marie… – rzekł Bołdyrew. – Ja wiem, że jestem winien i nie zasługuję na przebaczenie… Nieszczęśliwy poryw… jakiś prawie chorobliwy, a nieprzeparty pociąg do tamtej kobiety… C'est plus fort que moi… Byłem niespokojny o ciebie i bardzo wcześnie wyjechałem… Długo nie mogłem dostać się na tę stronę, bo wszystkie mosty były podniesione, a później, wyobraź sobie, zarekwirowano mi samochód, szedłem piechotą… kryłem się przed kulami… byłem świadkiem strasznych wypadków… wstrząsających…

Jak małe wylękłe dziecko, ujął żonę za rękę i urywanym głosem opowiadał o swoich przejściach.

– Czeka nas wielkie nieszczęście! – powtarzał ciągle.

Milczała, nie mogąc pohamować łkań, wzbierających w sercu, i zapomnieć urazy, ciężkiej, bolesnej, przechodzącej chwilami w nienawiść.

W przedpokoju rozległ się dzwonek, niecierpliwy, gwałtowny. Za chwilę wpadł wysoki, smagły młodzieniec.

– Cieszę się, że widzę was razem! – zawołał. – Mamo czy Grzegorza jeszcze niema?

– Nie! – odpowiedziała pani Bołdyrewa, wycierając łzy – Czy miał przyjść?

– Płaczesz? – spytał młodzieniec i,- patrząc na ojca z szyderczym uśmiechem, dodał: -Kolejna eskapada romantyczna? Aj! Aj! W twoim wieku, ojcze, to już śmieszne! Dziwię się tylko, że mama przez trzy lata nie przyzwyczaiła się do tych występów gościnnych swego płomiennego pana i władcy!

– Piotrze! – upominała syna pani Bołdyrewa, z niepokojem spoglądając na męża.

Ten zaś siedział w fotelu, blady i zamyślony. Widocznie, nie słyszał nawet szyderczych słów syna.

– Walerjanie! – rzekła, z trwogą dotykając jego ramienia i z troską patrząc na tę wypieszczoną twarz, tak bezwolną, podatną, lekkomyślną i porywczą jednocześnie. Chwilami nienawidziła tych oczu niebieskich, pulchnych warg, białego czoła, miękkich, złocistych bokobrodów i bujnej, prawie młodzieńczej czupryny, nienawidziła, jako żona opuszczona, zdradzona.

Chwilami znowu czuła jednak tkliwość dla niego, bezbronnego wobec wszystkiego, co wychodziło poza granice normalnego bytu przeciętnych ludzi.

Znała swego męża, wiedziała, przecież, że nie własną pracą, nie wysiłkiem mózgu i mięśni doszedł do dobrobytu. Szczęśliwy zbieg okoliczności wpłynął na los jego, dając niezależne stanowisko.

Bołdyrew potrafił tylko nie popsuć sobie karjery. Był uczciwy, systematyczny w pracy bez nadmiernego oddania się jej, tyle, ile wymagała od niego i nic poza tem. Był zadowolony ze swej sytuacji i większych ambicyj nie posiadał.