Изменить стиль страницы

– Ach. Więc w takim razie jaka była Pierwsza Przyczyna?

– Pierwsza Przyczyna, moja droga – Zamoyski uniósł kieliszek pod światło i przymknąwszy lewe oko, studiował barwę płynu z uwagą godną kipera – Pierwsza Przyczyna zawsze stanowi tajemnicę.

Angelika czubkiem pantofla zakreśliła linię na suchej ziemi między sobą a Zamoyskim. Zamoyski opuścił wzrok na jej opaloną łydkę. Angelika – biologiczna manifestacja Angeliki – była wysoka, szczupła, lecz o widocznych, dobrze rozwiniętych, długich mięśniach. Mało przypominała ojca, Tradycja wymusza niezakłócony transfer genów – kościec miała zatem po matce lub pradziadku.

De la Roche wchłaniału informacje: Angelika Maria McPherson – Pierwsza Tradycja – dziewiętnaście lat – czternasty rok nauki w jezuickiej szkole w środkowej Afryce – niejawny status w strukturze dziedziczenia McPherso-

nów – żadnych oficjalnych deklaracji – archiwizowana w cyklu rocznym lub półrocznym – brak zarejestrowanych plateau'owych łączy czasu rzeczywistego – nigdy nie opuszczała Ziemi – nieznana orientacja polityczna…

Analiza jej słów: kompleks ojca, sprzężenie miłości i zawiści, zbyt głęboki cień, zbyt jasne ambicje, autoironia.

Prognozy korzyści: zbyt skromne dane.

Behawioralne modele frenu: jeszcze bezużyteczne, prawie wyzerowane.

Angelika zerknęła na phoebe'u, przekrzywiając i opuszczając nieco głowę, aż czarne włosy częściowo przesłoniły jej spaloną na mahoń twarz. Ponieważ jednak wciąż się uśmiechała, miało to pozór dziecięcej zabawy w chowanego, w której wszyscy i tak podglądają przez palce. Bezsłowna zachęta: zabaw się ze mną. Seminkluzja i filtrowany wskrzeszeniec nie byli dla niej pełnoprawnymi partnerami do rozmów. Instynktownie zwracała się więc do phoebe'u.

Wyczuwają to – myślału de la Roche – jak kwiat wyczuwa położenie Słońca na niebie, i kierują się zawsze w tę stronę: w górę Krzywej.

Stojąc między psem i bogiem, ku któremu człowiek ob-tóci twarz?

De la Roche puchłu od eksplodujących w samym rdzeniu jenu osobowości atraktorów pogardy.

– Knujemy, knujemy… – zanuciła Angelika. – Dlaczego phoebe po prostu nie porozmawia z tatą?

– O czym?

– O losach rewolucji.

– Jestem praworządnym obywatelem Cywilizacji – obruszyła się manifestacja de la Roche'u. – Czemu sądzisz, stahs, że, jak raczyłaś się wyrazić, knuję przeciwko niemu? Zostałum zaproszony na wesele i przybyłum.

Angelika wydęła policzki – ekwiwalent demonstracyjnego wzruszenia ramionami.

– Obserwowałam cię, phoebe, krążącenu między gośćmi. Bolszewik sycący oczy ostatnim przepychem Romano-wów. Normalnie prowokowałubyś kłótnie na każdym kroku, rzuciłu się na ojca już na schodach, prawda? Nie tak zazwyczaj było? A tymczasem nic podobnego. Radujesz się własną wymuszoną pokorą. Tak sobie próbuję odgadnąć twoje myśli, phoebe: Dzień Sądu jest bliski. Oto Zło, które upadnie. Czyż nie?

Zawrzału na Plateau, ledwo zaczęła mówić. Zdrada! Zdrada! Zresetować się! Wypalić Pola! Skąd wie?

Czy rzeczywiście mogła to odczytać z jenu zachowania? Tak potężne błędy w algorytmach behawioralnych? Sprawdziłu swą barierę osmotyczną, ale nic nie wyciekało w Plateau, w każdym razie nic ponad normę.

Narzuciłu sobie najtwardszy protokół emocji.

– Mam nadzieję – rzekłu primusem z gorącym przekonaniem – ze Dzień Sądu rzeczywiście jest bliski.

Ukłoniłu się sztywno i odeszłu.

Zamoyski spojrzał pytająco na prymarną SI. Kobieta okazała zmieszanie.

Wysunąwszy koniuszek języka, Angelika rysowała czubkiem pantofla drugą równoległą linię. Zazwyczaj pojawia się zarys półkola, ludzkie kończyny nie poruszają się po prostych, lecz po łukach – dopiero trzeba sprzeciwić się ciału, świadomie poprowadzić mięśnie. Narzędzie wpływa na kontrolujący je umysł – a nie powinno.

Ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i oczyma skrytymi za włosami, Angelika zastanawiała się, czy cała ta rozmowa z liderem Horyzontalistów od początku do końca nie była z jej strony wielkim błędem. Ojciec Frenete mawiał: Pokora to oręż pysznych. Nikt nie jest doskonały. Lecz modrzy wykorzystują także własne niedoskonałości Kompleks wyższości najlepiej kryje się pod maską $upoty. A przed chwilą zlekceważyła tę radę, głośno oskarżając de la Roche'u o dwulicowość.

W wyższych sferach – w sferach, w jakich obraca się na co dzień ojciec Angeliki – udawanie głupszego i gorzej poinformowanego to wręcz podstawa savoir vivre'u. Prawdziwe Potęgi, skryte w cieniu, sączą szampana w manifestacjach łagodnej ignorancji. To gorącokrwiści parweniusze obnoszą się ze swą wiedzą i inteligencją – co za bezguście, co za kicz.

Ojciec Frenete poleciłby jej teraz przywołać wspomnienie największego upokorzenia. Byłoby to pewnie wspomnienie którejś z lekcji z ojcem Frenete. W istocie stary jezuita stanowił centralną postać w życiu Angeliki, do niego biegły najpierwsze jej myśli, odruchowe skojarzenia, jak choćby w tej chwili.

A Judas McPherson, jej biologiczny i prawny ojciec… cóż on znaczył, był gwiazdą odległą, może i przewodnią, może i słońcem, w którego ogniu płonęła od dzieciństwa

– ale taki też był jej stosunek do niego: niezachwiana obojętność wobec obiektów astronomicznych.

Dwakroć odwiedził ją w Puermageze. Po raz pierwszy

– w dziesięć miesięcy po oddaniu jej jezuitom, gdy miała sześć i pół roku. Po raz drugi – trzy tygodnie temu, kiedy Angelika już wiedziała, że i tak spotkają się wkrótce na ślubie Beatrice.

Pierwszej wizyty, mówiąc szczerze, właściwie nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.

Za drugim razem to ona zabrała go na spacer, długi spacer przez Afrykę. Szli trzy dni. Żadnych przewodników, tragarzy; tylko ona i on. W promieniu dwustu mil od klasztoru i wioski Puermageze znała każdy wodopój, każde niebezpieczeństwo terenu. Szła przodem i opowiadała ojcu po francusku sekrety tej ziemi.

Narzuciła ostre tempo. Wkrótce zmęczył się; ocierał pot spod kapelusza i potykał się na nierównościach. Nic nie

mówił z braku tchu. Nie zwolniła. Wiedziała, że ojciec, jako stahs Pierwszej Tradycji, nie może się pochwalić żadnymi ulepszeniami ciała, wyjąwszy genblokady antygerontycz-ne; że jego organizm znosi straszliwy upal równikowego interioru nieporównanie gorzej od jej organizmu, od dzieciństwa przyzwyczajanego do klimatu i wysiłku w tym klimacie. I ojciec też to wiedział – i ona wiedziała, że wie – wiedzieli oboje. A jednak – szedł; dyszał i szedł.

Aż w samo południe zatrzymała się i usiadła w cieniu wielkiego chlebowca. Zwalił się bezwładnie obok. Odłożyła karabin i podała ojcu manierkę. Odczekał, by się nie zakrztusić, i wypił. Siedzieli w milczeniu. Słuchała, jak powoli uspokaja oddech; czuła ostry zapach jego potu. Zsunąwszy okulary, spod zmrużonych powiek obserwował sępy ucztujące na truchle hieny. Poruszały się tylko jego gałki oczne, odchylona i oparta o pień głowa Juda-sa McPhersona nie drgnęła ani o milimetr, nawet wtedy, gdy pochwycił w ciemne źrenice badawcze spojrzenie córki.

Kiedy cienie wydłużyły się, wstała i ruszyli dalej. Szła wolniej. Teraz już nic nie mówiła. Przed zmrokiem ustrzeliła kaleką antylopę, która sama podkulała jej pod lufę. Angelika rozpaliła ognisko i, podwinąwszy wysoko rękawy przepoconej koszuli, oskórowała zwierzę, podzieliła tuszę. Ojciec siedział na kamieniu, pochylony, łokcie wparł w kolana, kapelusz przesunął do samej granicy krótko przyciętych włosów. Odblaski szybkiego ognia ożywiały jego nieruchomą twarz. Patrzył, jak ona radzi sobie ze zwierzyną, całe przedramiona miała we krwi.

Wtedy odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia Puermageze.

– Mógłbym się w tobie zakochać. Zaskoczona, uniosła głowę.

– Jestem ponoć twoją córką – mruknęła.

– Tak, teraz widzę, że jesteś. – Uśmiechnął się. – Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.