Изменить стиль страницы

Ale Angelika matki prawie nie pamiętała. Czternastoletnie wygnanie pod straszne słońce Afryki uczyniło z niej obcą w rodzinnym domu, obcą pośród braci, sióstr, kuzynów. Lecz niespodziewanie wyszeptane przez Annę McPher-son słowa obudziły w Angelice zalążek egoistycznej dumy, której pełną postać już w sobie przeczuwała.

Krążąc teraz między weselnymi gośćmi – a byli to przecież przedstawiciele najwyższych sfer Cywilizacji, od pierwszej do trzeciej tercji Progresu – raz po raz czuła ukłucia tej cierpkiej satysfakcji, przyjemności o smaku chininy; mogłaby się od niej uzależnić. Wiatr przyklejał sukienkę do ciała, słońce grzało przyjemnie, powietrze pachniało wilgocią. Uśmiechała się uprzejmie. Patrzą na nią – i co widzą? Kolejny niebezpieczny sekret McPhersonów. Ktokolwiek spojrzy, zaraz organizuje przeczesywanie Plateau w poszukiwaniu strzępów pieśni o najmłodszej córce Judasa McPhersona. U stahsów późnych Tradycji mogła nawet zaobserwować charakterystyczny brak skupienia wzroku, gdy spoglądając na nią – w pół ukłonu, w trakcie wznoszenia kieliszka – w OVR czytali oficjalną etykietkę Angeliki McPherson, zapewne także obszerne wyciągi plotek z Plateau na jej temat.

Sama znała Plateau tylko z teorii. Rzecz jasna, wszyscy jezuici stosowali się sztywno do reguł Pierwszej Tradycji. Dopuszczano wprawdzie korzystanie z VR, o ile cząstkowej i jednozmysłowej (z takiej korzystano już w XX wieku), lecz Angelika miała do czynienia wyłącznie z interfejsami

zewnętrznymi (żadnych wszczepek, bezpośrednich przyłączy nerwowych); a już nigdy nie korzystała z OVR, brutalnie mieszającej VR z rzeczywistością, i nie manifestowała się w Ogrodach ani w Domu Cesarskim. Nic dziwnego, że goście niewiele mogli się o niej dowiedzieć. Ale to oczywiście jedynie wzmagało ich ciekawość.

Coraz bardziej ją to bawiło; złośliwa satysfakcja rosła w niej jak balon zimnego helu (ta lekkość w piersi), jak grzyb drzewny, inwazja nowotworu. W końcu nie zdołała się opanować i wbiła szpilę phoebe'u de la Rochewu. Niestety, powiodło się jej aż nazbyt dobrze: najwyraźniej trafiła w sam nerw.

Pokora, powtarzał ojciec Frenete, pokora. Ona jest najsubtelniejszą formą obrazy. A jeśli nie potrafisz wyzbyć się pychy, przynajmniej nie okazuj jej w sposób wulgarny.

Przed ceremonią ślubną jednu z asystentów ojca – zresztą jego osobisty sekretarz, również należącu do klanu McPherson: Patrick Gheorg – zapoznału ją z listą gości i ich zwyczajowymi manifestacjami, aby, w braku plateau'owego suflera, nie czuła się podczas przyjęcia zupełnie zagubiona. Gdy dotarli na tej liście do Zamoyskie-go, a Patrick opowiedziału jego historię, w krótkim dreszczu zrozumiała – dopiero wtedy – cały tragizm sytuacji zmartwychwstańca. Dreszcz był dreszczem przerażenia: a gdyby to mnie coś takiego…?

Przyglądała mu się potem ze współczuciem, jak się upija pod czujnym okiem nadzorczej seminkluzji.

Teraz widziała wyraźnie w ciężkim spojrzeniu Za-moyskiego ów pogodny fatalizm, melancholię o posmaku pleśni. Czy mógł się domyślać prawdy? Czy dlatego właśnie pił?

– Panie Zamoyski… pozwoli pan.

Zgromiwszy wzrokiem prymarną SI, Angelika sama ujęła wskrzeszonego astronautę pod ramię i wywiodła

z cienia namiotu w biały huk słońca. Upał nie robił na niej wielkiego wrażenia, nie był ani w połowie tak gęsty jak twarda spiekota afrykańskiego popołudnia. A przynajmniej wyszli z zasięgu spojrzeń zgromadzonych w cieniu gości.

– Panie Zamoyski – rzekła, bez problemu kierując go ku ławkom ukrytym w plamistym półmroku pierwszych rzędów parkowych drzew – niech pan powie: co pan pamięta? Niech pan mi powie. – Jakby zaklęciem swych słów mogła znieść wdrożone przez nanomatyczną sieć blokady jego umysłu. – Jakież to wspomnienia tak panu ciążą?

Dał sobą kierować bez oporu – może było mu obojętne, dokąd idzie, może zadowalała go sama bliska obecność Angeliki. Za manifestacją nadzorczej seminkluzji – swoją żoną, swoją kochanką – nawet się nie obejrzał. Krok miał sztywny, bardzo się pilnował, żeby nie zahaczyć zbyt nisko uniesioną stopą o nierówność gruntu. Już zeszli z rozpościerającego się przed tarasem zamku trawnika, gładkiego jak kort.

Angelika obserwowała Zamoyskiego kątem oka, ostentacyjnie odkłaniając się mijanym osobom. Kłaniali się jej jak dobrej znajomej – znali ją przecież doskonale z pla-teau'owych kompilacji: znali jej wygląd, jej konstrukcję psychiczną (behawioralne modele frenu spożytkują w swoich analizach nawet rytm jej kroku i kąt pochylenia głowy, nawet to drgnięcie brwi i rozchylenie warg), znali historię jej życia {na ile mogli ją prześledzić na podstawie przeciekłych po Plateau informacji), znali Angelikę McPherson chyba lepiej niż ona sama. Taka jest cena chininowej satysfakcji.

Zamoyski zaś patrzył prosto przed siebie, nie odkłaniał się nikomu. Dzikie zwierzę, teraz okaleczone; nie drażnić, prowadzić ostrożnie. Obserwowała go kątem oka. Każdy z gości weselnych wie o Adamie Zamoyskim więcej od Adama Zamoyskiego – różnica polega na tym, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy.

Usiedli na ławce pod rozłożystym dębem. Zamoyski wyprostował lewą nogę, pochylił się i energicznie otrzepał czarną nogawkę z wyimaginowanego kurzu. Angelika, która nadal nie puściła ramienia mężczyzny, czuła w napięciach i rozluźnieniach jego mięśni następujące po sobie zawirowania myśli wskrzeszeńca.

Podszedł kelner i Zamoyski zdecydowanym ruchem ściągnął z tacy szklankę z whiskey. Angelika zadowoliła się sokiem pomarańczowym. Ojcowie jezuici trzymali ją w Pu-ermageze z dala od wszelkich alkoholi; jej dotychczasowe doświadczenie ograniczało się do kilku miarek podanego dla rozgrzania rumu oraz piwa pędzonego z prosa przez tubylców.

Zamoyski wychylił w milczeniu swoją whiskey, szklankę z resztką płynu ustawił starannie na prawym kolanie. Przyglądał się jej potem z krzywym półuśmiechem: czy drgnie, czy nie drgnie.

Angelika spojrzała na szklankę, na ten półuśmiech. Wpadli na siebie wzrokiem.

– Panie Zamoyski…

– Amazonko moja droga… Pogroziła mu palcem.

„Amazonko" – to wtedy zobaczyła go była po raz pierwszy: gdy wracała z przejażdżki z matką; wtedy on ją zobaczył.

Ciskał kamykami po powierzchni jeziora. Odbijały się od spokojnej tafli wody, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Prymarna manifestacja nadzorczej SI stalą obok i udawała, że czyta gazetę.

– Niezły jest – mruknął koń matki.

– Zrobi siedem – oświadczy! wierzchowiec Angeliki.

– Nie zrobi.

– Zrobi.

– Zakład.

– O co?

Angelika podniosła głos ponad ich niekończącą się kłótnię.

– Kolejny kuzyn? – zapytała.

– Nie, nie. Nawet nie stahs – odparła matka. – Rozbitek. Gnosis go wyłowiła. Judas trzyma biedaka z ciekawości. Ta panna pod wierzbą, ta z „Timesem", na imię ma Nina – to nanomat SI na jego mózgu.

– SI? Po co?

– Nakłada mu w czasie rzeczywistym zbieżną symulację dwudziestego pierwszego wieku. A on nazywa się Zamoyski. Ponura postać.

– Musi manifestować się zewnętrznie? Ta Nina.

– Zalecenie kognitywisty. Jakie wspomnienia zapadają najgłębiej? Te, z którymi wiązały się największe emocje. Za te sznurki trzeba więc pociągnąć; to widzi, gdy widzi Ninę.

– Miłość.

– Nienawiść. Obie. Cokolwiek odczyta w sytuacji, słowach, zachowaniu. Wskazane są interakcje multipersonal-ne. Może mu się pamięć częściowo zrekonstruuje.

– Poprzez zazdrość do prawdy przeszłości – mruknęła Angelika. Łacina, która każdorazowo wymuszała chwilę zastanowienia przed wypowiedzią, prowokowała do formułowania zdań gramatycznie powikłanych, sztucznego alegory-zowania sensów.

Podjechały nad brzeg jeziora i konie zamilkły, pijąc. Angelika i matka zsiadły. Zamoyski rzucił jeszcze dwoma kamykami; otrzepawszy dłonie, podszedł do kobiet. Matka dokonała prezentacji.

Ale prymarna SI zaraz zamachała gazetą i przywołała Adama, i na tym skończyło się pierwsze jego spotkanie z Angelika.