Изменить стиль страницы

Im dłużej nasłuchiwał, tym bardziej był pewien, że jakaś muzyka jednak gra, coraz silniej przebijając się przez szum rozmów. Awaria systemu nagłaśniającego? Ale głośniki znajdują się po tej stronie i powinienem -

Dziewczyna krzyknęła, Adam obejrzał się na nią i coś z wielką siłą uderzyło go w pierś. Poleciał za ławkę, walnął potylicą o pień dębu. Wypchnięte z płuc powietrze uciekło przez zaciśniętą krtań, usłyszał ten charkotliwy świst.

Obrazy eksplodowały nad nim w aureolach czerwonej mgły:

Angelika wskakująca na ławkę, sięgająca ku czemuś obiema rękami.

Strumień ognia skierowany wprost w jego twarz.

Czarna dłoń, czerwone oko.

Mgła przesłoniła wszystko.

Znowu śnił mu się kosmos. Wraz ze snem objęła go nieważkość. Nieomal jak gdyby fizycznie wyrwał się z władzy grawitacji – zaćmiony wzrok, gorąca głowa, szum krwi. Sztucznie odświeżone powietrze w płucach. Wyprostował rękę i złapał się czegoś. Poczuł pod palcami metal i zrozumiał, że nie ma na sobie skafandra. Przyciągnął się do punktu zaczepienia. Teraz wrócił wzrok. Wielka ciemność, poziomy pas gwiazd. Ekran lub okno; chyba ekran. Gwiazdy przesuwały się w lewo. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegł niewyraźne plamy kanciastych przedmiotów – foteli? pulpitów? Nagle strzeliły spod nich cienie: na ekran wchodziła krzywizna planety. Zanim raptowne szarpnięcie ściągnęło go z powrotem w głąb grawitacyjnej studni, zdążył jeszcze zarejestrować obraz powierzchni globu. Nie była to Ziemia – nie było to żadne z dzieci Słońca.

– Panie Zamoyski! Panie Zamoyski…! Usiadł i wyrwał się ręce, która nim potrząsała.

– Dobrze się pan czuje? – spytał doktor Soyden. Zamoyski skinął głową.

– Jak się pan nazywa?

– Zamoyski, Adam. Która godzina?

– Był pan nieprzytomny ponad dziewięć godzin.

– Cholera. Co się stało?

– Przewrócił się pan i uderzył głową o drzewo. Przepiękny guz. Nie trzeba było tyle pić.

Zamoyski pomacał się po potylicy. Rzeczywiście, dorodna śliwa.

Znajdował się w swoim pokoju w zachodnim skrzydle zamku. Wstał z sofy i podszedł do okna.

Stąd, z wysokiego parteru, widział dwie trzecie trawnika. Paliły się już lampiony, konstelacje kul kolorowego światła wypierające wieczorny półmrok poza prostokątny plac zieleni – tam wciąż trwało wesele. Muzyka docierała nawet przez zamknięte okna. Po tarasie przesuwały się tańczące pary w strzępiastych trenach cieni.

Skrzypnęły drzwi, Zamoyski obejrzał się: to weszła Nina.

Weszła, spojrzała na doktora Soydena, na Adama i odetchnęła z ulgą.

– Już się bałam, że wstrząs mózgu albo i jeszcze gorzej – rzekła podchodząc.

– Najwyżej byśmy sczytali drania, większy byłby pożytek – mruknął doktor do Niny. – Jak tak dalej pójdzie, będę musiał napisać go od nowa. Powiedz Judasowi, żeby w końcu wyjął go z ciała i włożył mi do słowińskiego Czyśćca, po dwóch godzinach dam mu milion wyfrenowanych Adamów Zamoyskich i może się trafi jakiś fren bardziej poukładany od zapijaczonego pajaca. Co? No co? O co ci -

Nina podeszła do Zamoyskiego – odsunął się. Wyciągnęła rękę – odtrącił ją. Nie patrzył na kobietę, patrzył na Soydena.

– Panie doktorze – zaczął powoli, obchodząc fotel z przeciwnej strony – panie doktorze, czy byłby pan tak miły i powtórzył, co właśnie powiedział?

Doktor Soyden zerknął na Ninę.

– Co jest grane?

– Otóż to, Nino – uśmiechnął się Zamoyski – może nam wyjaśnisz, co jest grane?

Ninie najwyraźniej nie spodobał się ten uśmiech.

– Daj spokój, Adam, zaraz to wszystko -

Doktor Soyden patrzył za zbliżającego się Zamoyskiego w zdumieniu graniczącym z fascynacją.

– Czy on będzie mnie bił?

Nina zapadła z westchnieniem w obity skórą fotel, czarna skóra głośno zatrzeszczała.

– Nie jest to wykluczone.

– Będzie mnie bił! – zakrzyknął wysokim gtosem Soyden, prawie uradowany.

Zamoyski opuścił wzrok na swoje zaciśnięte pięści. Nie miał na sobie marynarki, krój białej koszuli nie był w stanie ukryć szerokich barów i grubych ramion. Przygarbiony, Adam tym bardziej przypominał nachylonego do szarży byka.

– No tak. No tak. – Poruszał szczęką, żując te słowa niczym kamienie, niemal słyszeli, jak zgrzytają między jego zębami. – No tak. Tak. Tak. Tak. No tak.

Doktor Soyden teatralnym gestem otarł pot z czoła.

– Ach, palec Boży, coś się zacięło w naszym golemie. – Ukłonił się Ninie. – A ty lepiej się sama prześwietl, zanim Judas każe cię zresetować. Idę do rycerskiej coś zjeść, ledwo trzymam się na nogach, od południa same alarmy, co za dzień, słowińczyk by nie nadążyłu…

Wyszedł, nadal mamrocząc pod nosem. Zamoyski obrócił się na pięcie, zrobił dwa długie kroki i stanął nad Niną. Uniosła brew.

– Oho.

– Mów! Pokazała mu język.

– Walnąłem łbem o pień – zaczai powoli. – Ktoś… coś mnie pchnęło; pamiętam. Co tam się stało? Co z Angeliką McPherson?

– A co miało się stać? Może ty się lepiej połóż i prześpij, co?

– Dziewięć godzin spałem!

– Ha ha, żeby tylko!

– Co to za gierki? Znowu mnie -

– Znowu? – uśmiechnęła się, machinalnie przekręcając pierścionek na palcu. – Znowu? Jakie „znowu"? Chcesz się zabawić? Co? Skoro i tak cię rozharatało – skoro i tak oboje wylądujemy na śmietniku i nie muszę cię już głaskać po główce, może istotnie młot bardziej skuteczny – no to powiedz mi: kim ja jestem?

– Nina – -Tak?

– Nina – -No i?

– Nina -

– Słucham.

– Nina.

– Nina, Nina, Nina. Jakie imiona noszą nasze dzieci? Syn? Córka? Mamy w ogóle dzieci? Nie, to ja jestem twoim dzieckiem. Jestem? Nie jestem? Chciałbyś mnie przerżnąć? – Uszczypnęła się przez sukienkę w sutek, uśmiech nie schodził jej z warg, niewinny, namiętny, szyderczy, współczujący, zły, cokolwiek o niej Zamoyski pomyśli, będzie to prawdą.

– Nina, Jezu Chryste, ja -

Mur, biała ściana, miękki materac – uderzył, odbił się, uderzył, odbił, nie było o co zaczepić skojarzenia, drapał powietrze, wbijał zęby w dym, Nina, Nina, Nina, pustka i chaos.

Kim ona jest? Zachowuję się wobec tej kobiety jak wobec osoby bliskiej mi od lat, każde słowo odwołuje się do pamięci tysiąca innych słów, każdy gest – do pamięci tysiąca innych gestów, starzy znajomi tak naprawdę nigdy

nie rozmawiają ze sobą, lecz ze skumulowanymi wspomnieniami swych poprzednich rozmów – z kim ja rozmawiam teraz? Kim ona jest? Jak ją poznałem? Gdzie ją poznałem? Przywiozłem do McPhersona ze sobą, przyleciała z delegacją TranxPolu, czy sama? Skąd w ogóle się wzięła? Nie jest Polką, rozmawiamy po angielsku. Ten akcent… Amerykanka? Nie znam nawet jej narodowości! Chryste Panie, cokolwiek, obraz, głos – najblahsze wspomnienie z naszej przeszłości – nie ma, nie ma, nie ma. Pamięć o Ninie sięga zaledwie kilka dni w głąb. Kilka dni, czas mej wizyty u McPhersona.

– Przepraszam…

Zrozpaczony – na pewno widziała tę rozpacz – sięgnął ku niej otwartą dłonią, jakby dotyk potrafił wydobyć na powierzchnię umysłu, czego nie wydobędą słowa. Kobieta czekała na dotknięcie z biernością domowego zwierzęcia, kwiatu, mebla. Wzdrygnął się, odstąpił. Nie poruszyła się. Czy ona w ogóle oddycha? Zamoyski zwątpił. Guz pulsował na potylicy ciepłym bólem, uderzyłem się przecież w głowę, takie rzeczy się zdarzają…

Przyglądała mu się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, jak twarz lalki – lub trupa.

Wyszedł z pokoju.

Usłyszał, że wstała i idzie za nim. Zmusił się, by nie spojrzeć za siebie.

Długi korytarz prowadził z zachodniego skrzydła na centralną galerię, zawiniętą w podkowę ponad przestronnym głównym holem zamku. Posadzka holu znajdowała się nieco poniżej poziomu gruntu.

Zamoyski dobrze znal układ pomieszczeń parteru. Wiedział, że za tymi drzwiami ukrytymi pod galerią po przeciwnej stronie podkowy, które otworzyły się z ostrym chrobotem, ledwo Adam wyszedł z korytarza – za tymi drzwiami zaczynają się schody prowadzące do zamkniętych