Изменить стиль страницы

dla gości piwnic Farstone. Reszta zaniku, prócz skrzydła wschodniego i czwartego piętra, pozostawała dostępna dla wszystkich i Zamoyski zdążył ją zwiedzić dosyć dokładnie. Był to bardzo piękny zamek, zabytek wypełniony zabytkami, wszystkie w doskonałym stanie. Nie dziwił się, że Judas jest zeń tak dumny, iż zaprasza tu swoich partnerów w interesach. To bez wątpienia robi wrażenie, wywiera podświadomą presję, owe portrety przodków, inkunabuły w próżniowych gablotach, średniowieczna broń nad kominkami wielkimi jak portal katedry. Na czas kolacji zapalano świece na wysokich kandelabrach. Służący nosili liberie w rodowych barwach McPhersonów…

W drzwiach do schodów piwnicznych pojawił się Judas McPherson. Miliarder wszedł do holu i spojrzał ku otwartym na oścież drewnianym wrotom, zza których biły w głąb cienistej sieni kolorowe światła i płynęły fale dźwięków: muzyki, pomieszanych ludzkich głosów, śmiechu i pokrzykiwań, szumu drzew mierzwionych przez wieczorny wiatr.

Spojrzawszy, Judas głośno zaklął. Zakląwszy, podskoczył kilkakrotnie na jednej nodze, dotknął wyprostowanym palcem nosa, kolana, drugiego kolana, ugryzł się w ten palec, po czym wykonał trzy szybkie przewrotki, zastopował w przyklęku, prawą dłoń zwinął w pięść i trzasnął nią z zamachu w mozaikową posadzkę holu. Raz, drugi. Znowu zaklął, skrzywiony w bólu. Wstał, zatoczył się. Lewe ramię podrygiwało mu w nieregularnych konwulsjach.

Zamoyski przyglądał się temu w niemym zdumieniu. Nina stała mu za plecami, czuł na karku jej ciepły oddech.

Judas McPherson szalał po sieni. Frak, kamizelka, spodnie – pomięte, pobrudzone, w dwóch, trzech miejscach już rozdarte, na plecach długa szara smuga… McPherson szaleje dalej.

Teraz z kolei próbuje chodzić na rękach.

Judas McPherson, myślał Zamoyski. Prezes holdingu stoczniowego, potentat przemysłu zbrojeniowego… Adam pamiętał, jak McPherson witał go w Farstone zaraz po przylocie Zamoyskiego z Warszawy, witał tak całą ekipę negocjacyjną TranxPolu z Jaxą na czele: szybki, silny uścisk ręki, spojrzenie w oczy. A teraz – pajac.

Właśnie, co z nimi – z Plecińskim, z Jaxą? To miło ze strony McPhersona, że zaprosił nas na wesele swej córki, ale czas byłby najwyższy podpisać umowy… Rada wsiądzie na nas, jeśli to pakistańsko-slowackie konsorcjum pierwsze złoży papiery…

Judas przemierzał hol na rękach, w tę i we w tę; od kamiennych ścian odbijał się zgiętymi w kolanach nogami.

Przez hol przeszło trzech kelnerów – żaden nawet nie mrugnął. Wyminęli miliardera, sprawnie balansując tacami.

– Chodź-chodź – szeptała Nina. – No chodź. Nie należy rzucać się im w oczy. Zaraz zaśniemy. Zaraz koniec. Już, już, spokój. Chodź, Adam, wrócimy do łona, wszystko zacznie się od nowa. Znowu mnie pokochasz. Albo nie. Znowu szczerze i na zawsze.

Z zewnątrz płynęła ciepła noc i kojąca muzyka.

Adam gniewnie potrząsnął głową. Zgarbiony, z napiętymi mięśniami ramion i karku, dłońmi zaciśniętymi na poręczy – wyglądał, jakby się szykował do złamania tej drewnianej poręczy gołymi rękami. Poczerwieniał, szczęka poruszała się rytmicznie, gdy przeżuwał milczenie. Kamienne milczenie, jedyna obrona przed nadciągającym szybko obłędem.

W drzwiach, z których wyszedł był McPherson, pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny. Oparłszy się o futrynę, przyglądał się Judasowi.

Który dla odmiany jął rozwiązywać i zawiązywać sznurówki swych lakierków, raz, drugi, trzeci, piąty, coraz szybciej, zmieniając stopy i w końcu posługując się tylko jedną ręką.

Zamoyski mocniej zacisnął dłonie, kłykcie rysowały się pod napiętą skórą. Kobieta jego niepamięci ciągnęła go za rękaw. Kliniczny surrealizm tej sytuacji wywoływał dreszcze na skórze, podnosił włosy na karku, mroził kręgosłup. Brakowało mu tchu. Ktoś wbił od dołu w płuca Zamoyskiego przewody pompy próżniowej, a teraz włączył maszynę na pełną moc.

Odprawiający na jego oczach rytuały wariata szkocki arystokrata krwi i pieniądza, w eleganckim fraku i z niezmąconą powagą na twarzy – no, to już jest zbyt wiele. Albo to w rzeczywistości się nie dzieje, albo -

– Panie Adamie, mogę prosić na słówko? – zawołał Judas, przełamując lekką zadyszkę.

Zamoyski wyprostował się, puścił poręcz. Nina odsunęła się od niego czym prędzej, chowając się w cień.

Już schodząc do holu spojrzał na nią – dopiero teraz – i pochwycił jej wzrok: smutny, trochę zmęczony.

Tuż pod galerią, obok centralnych schodów, znajdowała się czerwono-czarna płaskorzeźba z herbem rodu McPherson: smok byl na niej czerwony, kamień czarny. Niżej zawołanie rodu. Unguibus et rostro. Szponami i dziobem.

Judas uderzył się pięściami w pierś, uczynił kilka szybkich wydechów. Zdjął frak i rzucił go wysokiemu mężczyźnie stojącemu w drzwiach piwnicznych. Zamoyski dojrzał twarz tamtego, znał go – to któryś z asystentów miliardera.

McPherson skinął na Zamoyskiego.

– Przejdziemy się? – zagadnął swobodnie.

Nie czekając na odpowiedź, zamachał szeroko ramionami, złapał Adama pod prawy łokieć i poprowadził na taras.

Minęli kilka tańczących sennie par i skręcili ku południowo-wschodniemu narożnikowi; zatrzymali się dopiero przy kamiennej balustradzie.

Rozciągał się przed nimi plac weselny, pełen wibrujących cieni, rozjaśniany kulami wełnistego światła, prze-

stanianymi przez ruchome i nieruchome sylwetki ludzi i przedmiotów. Muzyka płynęła wraz z chłodnym powietrzem, najsilniej naznaczonym zapachem szybko oddającego ciepło jeziora; jeziora jednak stąd nie widzieli.

Zamoyski wziął głębszy oddech i poczuł, jak jego ciało odżywa, dreszcz przechodzi po nerwach, strząsając rdzę. Nawet zimny kamień balustrady pod opuszkami palców – bardziej jest kamienny, bardziej zimny. Tak realnieje świat: skokami intensywności doznań.

McPherson nie puścił Adama. Spojrzenie z odległości dwudziestu, trzydziestu centymetrów niczym strzał w środek czoła – te oczy, te nieznacznie wygięte usta, kilka głębszych zmarszczek, wszystko podkreślone grubym tuszem tężejącego mroku… to bez wątpienia znów był ów przytłaczający samą swą obecnością Judas McPherson, przed którym nawet Jaxa korzył się spojrzeniem, miną i gestem.

Zamoyski miał przygotowane pytania, tuzin pytań niczym kolekcję naostrzonych noży, no ale teraz, no ale z ręką Judasa pod swoim ramieniem – pełna bezradność.

Judas natomiast walił przez łeb morgensternem, łup, łup, łup.

– Widzi pan, panie Zamoyski, tak naprawdę wszyscy pana okłamywaliśmy. Niestety, dłużej już nie możemy. Ma pan w głowie takie urządzenie, taką sieć kontrolną w mózgu, i dzięki niej mogliśmy filtrować docierające do pana bodźce. Ale podczas tego zamachu nastąpiło, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako krótkie spięcie, kasację programów maszyny. Upraszczam oczywiście; to słowa, które pan zrozumie. Co mógłbym teraz zrobić. Mógłbym rozkazać Soydenowi, by spróbował na panu programów brutalnie czyszczących pamięć, zbyt wiele już pan bowiem zobaczył i usłyszał; albo też w ogóle spisać na straty to ciało i od nowa pana sczytać. Tak czy owak, ucięłoby to aktualną linię pana tożsamości, pana fren, a ja wolałbym tego uniknąć.

Otrzymałem, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako wróżbę o wysokim stopniu wiarygodności – i ona przekonuje mnie, że ma pan do odegrania pewną rolę, dosyć ważną. Wiele może pan zyskać. Dowie się pan, jak wiele. Tymczasem chciałem pana przeprosić. Postępowałem według mego najlepszego rozeznania. Proszę o wybaczenie.

Mówiąc to wszystko – a mówił głębokim, stonowanym do półszeptu głosem – Judas wykonywał wciąż krótkie, szybkie ruchy: dłońmi, głową, barkami, stopami. Rozgrzewka boksera przed walką, elektroniczna drgawica uszkodzonego automatu. Rozpraszało to Zamoyskiego.

– Czy pan się dobrze czuje, sir? – spytał. McPherson puścił ramię Zamoyskiego, odsunął się nieco.

– Dopiero co wszedłem – mruknął. – Nie leży najlepiej.

– Znowu ubrudził się pan na plecach.

– Tak? Cholera.

Adam spojrzał ponad ramieniem Judasa i w głównych drzwiach zamku zobaczył wysoką postać asystenta. Asystent trzymał w ręce Judasowy frak. Zamoyski wskazał go głową. McPherson obejrzał się. Jak na sygnał, podeszła do niego jasnowłosa kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni (piękne piersi, diamentowa kolia). Twarz drgała jej w spazmach wściekłości, zielone oczy zachodziły łzami. – Skurwysynu – szepnęła i wbiła McPhersonowi w oko wyprostowany palec.