Изменить стиль страницы

Ruch był tak niesamowicie szybki, że Zamoyski zorientował się dopiero na widok padającego bezwładnie Judasa – padł on na kolana, do stóp kobiety, palec wszedł aż po kłykieć, szarpała teraz ręką jak szalona, krwi było bardzo niewiele, prawie wcale.

Zamoyski zakręcił się na lewej pięcie i posadził ciężkiego półhaka na jej podbródku. Usłyszał, jak pękają jej zęby. Padła na taras obok Judasa.

Adam, sycząc przez rozciągnięte szeroko wargi, machał porażoną prawicą.

Uniósł wzrok. Najbliżsi tancerze znajdowali się akurat w pobliżu środka tarasu i najprawdopodobniej nawet nie spostrzegli, co się stało.

Z pewnością widział wszystko sekretarz z frakiem.

Podszedł, zaklął melancholijnie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i takież wąsy, ciemnorude.

– Patrick Gheorg – wyciągnął rękę do Adama. – McPherson.

Zamoyski uścisnął ją ponad ciałami kobiety i Judasa swoją lewą dłonią.

– Chyba powinien pan zadzwonić po policję. Patrick Gheorg przesunął wzrok w lewo od Adama.

Zakurzyło się tam kolorowo. Kurz zestalił się w niskiego Azjatę odzianego w oślepiająco białe szaty.

– No? – warknął nań Patrick Gheorg.

– Cesarz wyraża najgłębsze ubolewanie. – Azjata pokłonił się, omal uklęknął.

– Cesarz może się spodziewać rychłego przeformato-wania – wycedził Patrick Gheorg.

– Cesarz przyznaje się do błędu.

– Cesarz świadomie nie dopełnił obowiązków.

– Cesarz schowa stahsa Judasa McPhersona w swojej dłoni.

– Trochę późno.

– Cesarz zaprasza do Domu. Szkoda czasu.

– Cesarz zagwarantuje, że nikt nie przekroczy Pierwszej Tradycji. Żadnych osmoz, pośredniczą manifestacje – to najwęższy i najbezpieczniejszy kanał. Usztywnij protokół w całym Farstone. W swoim imieniu przeproś słowińczyków.

Azjata skłonił się powtórnie, po czym eksplodował w chmurę szarego pyłu, która zaraz rozwiała się w wieczornym powietrzu.

Zamoyski demonstracyjnie zakaszlał, zamachał zdrową dłonią.

– No tak. To ja teraz… Pozwoli pan.

Obszedł szerokim łukiem leżące na posadzce tarasu ciała oraz stojącego nad nimi w absurdalnej pozie, z frakiem w wyciągniętej ręce, Patricka Gheorga McPhersona, i zstąpił po szerokich schodach na trawnik.

Z tacy przechodzącego obok kelnera porwał po kolei dwie szklanki. W jednej – alkohol; w drugiej – woda. Wychylił obie. Ruszył prowokacyjnie pewnym krokiem pomiędzy cieniami i światłami. Nie był pijany. Był przerażająco, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie trzeźwy.

Szedł wszakże właściwie bez celu. W końcu dotarł do granicy parku i tu się zatrzymał – bo to była jakaś granica. Jak automat, który napotkał nieuwzględnioną w programie przeszkodę.

Przypomniał sobie ławkę i Angelikę i jej spojrzenie tuż przed tym, jak dostał w pierś. Coś go uderzyło – tam ni-czego-nikogo nie było, niemniej cios cisnął nim niczym lalką, przewinął przez ławkę, rzucił o drzewo. To pamiętał. I spojrzenie Angeliki, światło jej ciemnych oczu, jak spoglądała na niego, w zdumieniu, żalu i irytacji – podczas gdy powinien był tam widzieć strach i gniew…

Zamoyski stał w pachnącej ciemności starożytnych drzew i patrzył. Setki gości weselnych, dziesiątki służących. Patrzył – i teraz widział.

Ani jednej kamery, ani jednego aparatu fotograficznego.

Nikt nie rozmawia przez telefon.

Żadnych ochroniarzy, żadnej, najdyskretniejszej nawet, obstawy.

Nie ma tu starców, nie ma ani jednej osoby, o której można by rzec, że przekroczyła wiek średni; nikogo nie szpeci czas.

Judasa i morderczynię wnoszą do wnętrza zamku, wcale się z tym nie kryjąc – podbiegnie ktoś? zakrzyknie? zahis te ryzuje? Gdzieżby.

Panna młoda przechodzi pod tarasem – widzi zwłoki ojca, ale co robi? Wzdycha, unosi oczu ku niebu i idzie dalej.

Zamoyski stał na szeroko rozstawionych stopach, ciężką dłonią masował gruby kark.

Upić się. Nie pomoże. Zapytać. Ale o co. Kogo. Jaxa, gdzie Jaxa. Dlaczego nie ma go na weselu? Powinien być. To on miał przecie bajerować McPhersona, ten kontrakt to jego dziecko, ja tu robię tylko za reprezentacyjny dodatek. Muszę też pogonić Łukasiewicza, prezes zmyje nam głowy, jeśli -

Moja pamięć.

Oparł się plecami o pień. Oparł także głowę, to podniosło jego spojrzenie ponad blanki Farstone. Balon był już tylko chropowatą bulwą czerni na tle ciemnego fioletu nieba. Słońce zaszło i cienie utraciły wyczucie kierunku. Był pewien, że niebo jest bezchmurne, nie widział wszakże żadnych gwiazd. A nie, jest jedna – balon na przemian zakrywa ją i odkrywa – Wenus, więc jednak nie gwiazda.

Oglądając kolejne jej zaćmienia, macał po kieszeniach za telefonem. Sprawdził też klapy marynarki, mankiety i kołnierzyk. Nigdzie.

Kroki. Nie opuścił spojrzenia z nieboskłonu.

– Zapadły już decyzje. Ten głos – głos Niny.

– Kim ty jesteś? – wychrypiał.

Przytuliła się do niego. Palce na policzku, palce na wargach, powoli, delikatnie odczytywała Braille'a jego twarzy.

– Zawsze cię kochałam.

Wtedy się poddał: zamknął oczy, opuścił głowę. Objął Ninę, bolącą prawą dłonią poszukał obojczyka, szyi, tak

zawsze czytał nastroje kobiet: z pulsowania ich krwi, naprężeń mięśni, woni skóry. Zanurzył się w jej włosy, wciągnął powietrze.

Jej ciało nie wydzielało żadnego zapachu.

– Czy ja mam w głowie elektroniczny filtr? – zapytał spokojnie.

– Już nie.

– Nie jesteś człowiekiem.

– Nie jestem.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd? (Wciąż szeptem w jej włosy).

– Bo ich tam nie ma.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Ciiii.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Znajdujemy się na Ziemi, tu jest tylko jedna gwiazda, Słońce.

– Ale światło, czemu światło nie dochodzi, z Mlecznej Drogi, z innych galaktyk!

– Tu nie ma Mlecznej Drogi, nie ma innych galaktyk.

– Gdzie: tu?

– W Sol-Porcie.

– A on? – (Słowa na gorącym oddechu prosto do jej ucha). – Ten Port?

– Wszystkiego się dowiesz, stahs McPherson otrzymał wiadomość ze Studni, będzie cię potrzebował.

– McPherson nie żyje. Dogrzebała mu się do mózgu. – Zachichotał. – Miała wyjątkowo długie paznokcie.

– Stahs Judas McPherson żyje. Wydał już stosowne rozkazy w twojej sprawie. Jest przyzwyczajony do zamachów, ma wiele przygotowanych ciał.

Słuchał, kiwał głową. -A ty?

– Ja nie mam ciała.

– I zawsze mnie kochałaś, co?

– Tak.

– Kim jesteś?

– Właśnie tym.

– Ciebie też nie można zabić.

– Nie.

Zacisnął dłoń na jej szyi.

– Nie chcę cię więcej widzieć! Idź! – Odepchnął ją. – Idź! Nigdy więcej!

Nie tracąc równowagi, odwróciła się i ruszyła ku zamkowi. Nie obejrzała się. Nie zmyliła kroku. Żadnej dezorientacji w ruchach.

Szybko zniknęła między gośćmi.

To prawda – widział to – widział to teraz jasno – nie była człowiekiem.

Zamoyski siedział na ziemi, wciąż pod tym samym drzewem, gdy podszedł do niego ów mężczyzna, który przed południem zagadywał go o żonglerkę i karierę astro-nauty.

Tymczasem Zamoyski zdołał dojść do dwóch wniosków, obu równie dlań nieodpartych. Pierwszego, że coś jest nie tak z jego głową; drugiego, że gdzieś między Warszawą a Szkocją, gdzieś nad Morzem Północnym – wszedł Zamoyski do środka filmu SF.

To oczywiste, że słabuje na umyśle: dziury mu zieją w pamięci na podobieństwo kraterów pobombowych, Nina na przykład – prawdziwa Hiroszima.

Ale też bez wątpienia otoczony jest przez poukrywaną pod powierzchnią świata przemyślną maszynerię F/X. Buch! Pokorny Azjata z nicości w nicość. Buch! buch! buch! Widział na własne oczy, realne to było niczym ból

zęba, kopnięcie w kostkę, ani myślał wątpić w swe zmysły; to nie zmysły szwankowały.

Wyelegantowany blondyn wyłonił się z ludnego półmroku, wyrywając Zamoyskiego z tej depresyjnej spirali.

– Phoebe Maximillian de la Roche – przedstawił się i usiadł obok. Nawet siadając na ziemi między chropowatymi korzeniami wiązu, zachował aurę dystyngowanej wyniosłości. – Zapewne zastanawia się pan nad przyczyną zamachu.