Изменить стиль страницы

– Wykładziny. Fotele. Drewniane meble – wskazywał kolejno wyciągniętą ręką. – Szklanki… szklane. Tu monitor, ciekłe kryształy, technologia nawet dla mnie przestarzała. Żarówki. O, jest i telefon. Chociaż w Farstone nie widziałem. Ale samo Farstone też… Czy to jest jakiś skansen? Czy te filtry w moim mózgu nadal działają? Dlaczego ja tu wszędzie widzę wiek dwudziesty pierwszy?

Dla podkreślenia poklepał oparcie swego fotela, jakby dopiero dotyk mógł dowieść realności otoczenia. Angelika wzruszyła ramionami.

– Jesteśmy na Ziemi, czego się spodziewałeś?

– Postępu. Postępu w każdym szczególe. Może to fałsz mej pamięci, ale ten angielski – to jest klasyczny angielski czasów mej młodości!

– No to co?

– Sześć wieków to przecież otchłań!

– Bo to jest otchłań. Obowiązują jednak pewne konwencje. Żyjemy w Cywilizacji. – Tu westchnęła. – Opowiem ci. Co chcesz wiedzieć?

– Dlaczego zabrałaś mnie z wesela? Tak nagle. Jakby mi coś groziło. Te zamachy… De la Roche mówił, że był i na mnie. To dlatego? Żeby się ukryć? Ktoś chce mnie zabić? Kto? Dlaczego?

– De la Roche… – zainteresowała się Angelika. – Co jeszcze mówiłu?

– Proponował mi pomoc prawną.

– A to ciekawe. – Angelika wydęła policzek, zapatrzyła się w sufit. – Phoebe Maximillian nie przegapi okazji. W ten czy inny sposób stału przynajmniej za jednym z tych morderstw, rękę dałabym sobie uciąć.

Morderstw. Zamoyski skrzywił się, pochylił do przodu, zaczął głośno strzelać stawami palców.

– Co to w ogóle znaczy – zamamrotał – te zwroty, grzecznościowe chyba, phoebe, stahs, osca, słyszę je od paru godzin, sztuczne wtręty w normalnym poza tym języku…

– Jak to szło, czekaj, bo utarło się wieki temu… O! Post-Human Being, Standard Homo Sapiens i Out-of-Space Computer.

– I on jest istotą postludzką, a ty tym standardowym Homo sapiens.

Poklepała go dobrotliwie po splecionych do bólu kłykci dłoniach.

– Nie przejmuj się tak, w końcu może nawet otrzymasz obywatelstwo.

Dopiero po chwili zrozumiał. Uniósł na Angelikę wściekły wzrok. Uśmiechała się pocieszająco. Gdyby mocniej zacisnął pięści, pękłaby na nich skóra.

W ten właśnie sposób Adam Zamoyski dowiedział się, że stanowi przedmiot, własność McPhersonów. Jest posiadany.

Nawet wściekłość jednak męczy: zanim opuścili lotnisko Puermageze, zapadł w ponure milczenie. Stary Murzyn zezował nań w lusterku wstecznym, wciąż wyszczerzony. Dokoła samochodu woda waliła długimi biczami w twardą ziemię.

Wjechali na klasztorne podwórze, Zamoyski wyjrzał przez okno i zobaczył wielką kamienną studnię. Spojrzał

w górę: deszcz spadał z chmur prosto na niego, niczym z paszczy gigantycznego garlacza, akcelerowany spiralami ruchomego cienia.

Angelika pobiegła do drzwi w bezokiennej ścianie. Wysiadł i podążył za nią. Wchodząc do suchego wnętrza, słyszał odjeżdżającego jeepa: wóz rzęził, buksując.

Ściany nawet wewnątrz były zimne, ciemne od wielowiekowego mroku, gromadzącego się na nagich kamieniach oleistą rosą.

Angelika narzuciła tempo zgoła marszowe, Zamoyski ani myślał o cokolwiek pytać, musiałby podnosić głos zza jej pleców; nie otworzy ust.

Klasztor, choć w widoku z lotniska majaczący na horyzoncie monumentalną bryłą, w istocie zaprojektowany został z wielkim poszanowaniem dla przestrzeni: korytarze, którymi szli, były szerokie akurat na tyle, by dwie osoby mogły się w nich swobodnie wyminąć, i ani cala szersze. Żadnych wielkich sal, holów przestronnych, monstrualnych klatek schodowych Zamoyski nie ujrzał. Żadnych ozdób, luksusowych wystrojów: kamień, kamień, kamień, rzadziej drewno. Oświetlenie na granicy półmroku: krwawiące żółcią żarówki, poukrywane w załamaniach sufitu. Kable, cienkie i obleczone w wyblakłą izolację, pełzły w szczelinach między kamieniami, mocowane na żelaznych hakach.

Raz spotkali mężczyznę o mongoloidalnych rysach, w brudnym swetrze, w spodniach od kombinezonu i sandałach. Angelika wymieniła z nim kilka zdań w łacinie. Skinął głową Adamowi. Potem odszedł w swoją stronę, nie obejrzawszy się.

Wciąż szli głębokimi wnętrznościami budowli i Zamoyski, odcięty bezokiennymi płaszczyznami granitu od wilgotnej nocy, zaczai tracić orientację. Ile to już kondygnacji się wspięli? Ile razy zakręcili, ile setek metrów przemierzyli?

Nagle Angelika zatrzymała się, otworzyła drzwi po lewej i z dwornym półuklonem wskazała uchyloną ciemność:

– Twoja cela. Udał, że zagląda.

– Wyśpij się – poradziła McPherson. – Jutro jeszcze porozmawiamy.

Wbił ręce w kieszenie.

– Więzień?

– To znaczy?

– No więzień albo nie…!

Zmęczonym ruchem odgarnęła sobie z czoła czarne włosy. Gest urzekł Zamoyskiego, ale zdusił w sobie uczucie.

Angelika z westchnieniem zahuśtała się na wpółotwar-tych drzwiach. Skrzypiały, aż echo szło po klasztorze.

– Więzień? – ziewnęła. – Czyżbyś został uwięziony? W jakim więzieniu? W klasztorze? Nie. W Puermageze? A dokąd stąd pójdziesz? W Sol-Porcie? Na pewno nie jesteś wystarczająco bogaty, by go opuścić. W galaktyce, we wszechświecie? W takim stopniu, co wszyscy. W swoim ciele, w swoim umyśle? Wyzwól się, jeśli potrafisz, jeśli tego chcesz. Ale czy koniecznie dzisiaj w nocy? Idź spać.

Rozbierając się do kąpieli, przypomniała sobie jego spojrzenie. Poniżony, czuje się poniżony. To przykre. Zapewne ja mu teraz uosobiam okrucieństwo losu. Zanurzyła się w ukropie. Właściwie przecież nie miała wyboru. Czy mogła ojcu odmówić? Teoretycznie – tak. Natomiast w praktyce… Nie potrafiła sobie wyobrazić innego wówczas zachowania. Dopiero co wyszedł ze zbiornika i wycierano go grubymi ręcznikami. Katakumby Farstone znajdowały się trzy kondygnacje pod ziemią; piwniczne magazyny pustaków były dobrze strzeżone. Przyprowadził tam Angelikę

primus jednu z nie wyzwolonych phoebe'ów Gnosis, Arca-nu Mettilu.

Stał on wtedy za nią, przy drzwiach jasno oświetlonej sali – przed nią zaś trzęsło się w rękach wielomani-festacyjnego programu medycznego nowe ciało Judasa McPhersona.

– Ile wynosi interwał twoich archiwizacji? – spytała sucho, założywszy ręce na piersi.

– Kwadrałns. Mam jednonokierunkową wszczszszsz-ppp… konekcyjkę – wystękał Judas. – Bru, ru, tru, wru, rów, równołelelegle poszedł atak na… na Poooola archichi-chi-cji.

– Kto?

– Nie wiaaa… Ślepe gorytmy. Bababababababackupował na ciemnych Po-olach. Transssssss pozappp-plateau'owy.

– Musiał mieć jakiś wyzwalacz, cen program, musiał być ustawiony na znak. Chyba nie wierzysz w przypadkową synchronizację.

– Oczywiszcie. A-a-a-ale…

– Zjadł własny ogon. Tak. Ta kobieta?

– Opętana, dana, jana, kana.

– Skan?

– Arcaaan ci powie. Ja na nananarazie bełkocę. No słyszyszysz.

Wyrwał się manifestacjom medicusa, zaczął podskakiwać, wymachując rękoma. Na chwilę też zamilkł, poruszał tylko szczęką, obracał językiem, głęboko oddychał. Dwa razy się przewrócił, kończyny uderzały o podłogę z mokrym piaskiem. Przypominał żabę z przyłożonymi do mięśni elektrodami.

Angelika przelotnie poczuła się dumna, że takie skojarzenie przyszło jej do głowy.

Siedząc potem na podłodze, mówił do córki już znacznie wyraźniej. Podeszła, kucnęła przy nim. Spoglądała

z bardzo bliska. Widziała, jak się męczy, usiłując zapanować nad ciałem, w którego mózg dopiero co go wdrukowa-no. Obrócił się nieporadnie, pomagając sobie łokciem – wyrzucona na brzeg ryba, bijąca płetwą o ziemię.

Angelika zaczęła masować mięśnie jego pleców. Skórę miał gorącą, wilgotną, lepką.

Mówił teraz ciszej; obowiązywał protokół i manifestacje medicusa i Metillu nie mogły go słyszeć.

– Wyłapałapałałaliśmy z naszej Studni wiadomoszcz o wojnie – walczył z krtanią i językiem, stopniowo przymuszając je do posłuszeństwa. – Datowana plus siedemdz-dz-dziesiąt. Jako powód wymienienieniono tego Zamoyskiego. Kilkaset bitów, brak konkretów. Cesarz twierdzi, że pierwszy zamach poszedł na niego na serio, to z-znaczy – na Zamoyskiego. Powiódł się wyłącznie na Plateau. Więc fren został zachowany w ciele, ale wsz-wsz-czepka w jego mózgu – zre-setowana. Chodzi teraraz o to, żeby -