Jak można się domyślać, ciepłodrzewy rosną w wodzie. Ich ciepło roztapia śniegi i lody, przez co te ogromne pseudodrzewa stoją w wielkich jeziorach, tak zwanych oazach. Woda w tych jeziorach jest ciepła, nawet gorąca, sięgając gdzieniegdzie temperatury sześćdziesięciu stopni. Tylko przy brzegach chłodnieje i zamarza. Oczywiście, nieustanna produkcja ciepła sprawia, że oazy ciepłodrzewowe coraz bardziej się powiększają. Dodatkowo, same ciepłodrzewy też się rozprzestrzeniają. Ich jajonasiona płyną z wodą ku brzegom oaz, gdzie zapuszczają korzenie. Jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że ciepłodrzew się rozprzestrzenia, ale o tym za chwilę.
Na wodach oaz ciepłodrzewowych zagnieździło się życie. Najpierw pojawiły się zabłąkane, przygnane wichrem ptaki, które przyniosły rybią ikrę na łapach. W oazach pojawiły się malutkie, ale powolne ryby o małych świecących oczkach, nad nimi latały ptaki o wielkich świecących oczach. Świecące oczy były niezbędne ze względu na panującą wszędzie ciemność. Różne drobnoustroje i owady, które pojawiły się tu razem z ptakami, też zaczęły świecić. W ten sposób między konarami ciepłodrzewu zaczęły unosić się złociste, świecące chmary.
Ptaki przyniosły ze sobą też nasiona różnych roślin. Początkowo nie chciały rosnąć bez słońca. W końcu nauczyły się żywić światłem chmar owadów, ptasich i rybich oczu. W ten sposób powstały rośliny tropiczne, o giętkich ruchomych łodygach i tylko jednym, soczewkowatym liściu na szczycie. Łodyga z liściem dążyła zawsze ku najbliższemu źródłu światła. Kiedy źródło się przemieszczało, łodyga przemieszczała się za nim, póki pozwalały jej na to uwięzione w ziemi korzenie.
W pewnym momencie na Śnieżnej Równinie pojawili się jej pierwsi mieszkańcy. Właściwie nie można ich nazywać mieszkańcami Śnieżnej Równiny. Są to mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych. Żyją na wielkich łodziach, robionych z odpadłych, wystygłych konarów ciepłodrzewu. Żywią się ptakami, rybami, mięsistymi liśćmi roślin oraz przede wszystkim jajonasionami, które rodzi ciepłodrzew. Każde jajonasienie, wielkości ludzkiej głowy, zawiera jasną półpłynną masę o niezwykłej wartości odżywczej. W smaku przypomina coś pośredniego między migdałem a dobrze przyrządzonym jajem na twardo. Spożywana na surowo, jest także cennym źródłem witamin. Można też rozlać ją na korze ciepłodrzewu, gdzie smaży się i przeobraża w rodzaj gąbczastego ciasta o pietruszkowo-orzechowym smaku. Jeden ciepłodrzew produkuje co najmniej tysiąc jajonasion rocznie.
Żyjąc w atmosferze wiecznej kąpieli oraz wiecznej obfitości, mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są szczęśliwi i niezwykle sobie życzliwi. Ich głównym zajęciem jest pluskanie się oraz wygrzewanie. Jest to najlepsze miejsce na świecie.
Być może, pewien wpływ na to ma fakt, że mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są nieśmiertelni…
– Dosyć! – uciął nagle piękny major Hengist, a ciemnowłosy chłopak wzdrygnął się na swoim stalowym krześle, wracając nagle do rzeczywistości. – Materiału dowodowego mamy już nie na jeden proces, ale na pięć – dodał po cezariańsku do Nihonga.
– Mhm – chrząknął Nihong, kucając w dalszym ciągu na podłodze.
– Nie chrząkaj, Junichiro. – Hengist mówił cicho, ale z wyraźną przyjemnością. – Młody człowiek stwierdził, że najlepszym miejscem na świecie jest Śnieżna Równina. Na świecie jest tylko jedno takie miejsce. Jedno, i zarazem najlepsze dla swoich mieszkańców. Nazywa się Imperium. Sugerowanie, że gdzieś poza Imperium istnieje jakaś Śnieżna Równina, oznacza sugerowanie, że Cesarz nie podbił jeszcze całego świata. Niewyobrażalne bluźnierstwo. Odkąd padły ostatnie państewka w dolinie Vitupery, cały świat należy do Cesarza!!! – ryknął nagle do więźnia w języku potocznym, po czym wrócił do cezariańskiego. – Sugerowanie, że na tej Śnieżnej Równinie jest lepiej niż w Imperium, to również niewyobrażalne bluźnierstwo. Jedyny możliwy wyrok: Rung!!!
„Rung” znaczyło „Romb” po cezariańsku. Pogłos wrzasku rozbrzmiewał jeszcze w sali, ale Hengist już się uspokoił. Tak naprawdę, to trudno byłoby znaleźć kogoś równie zimnego i spokojnego jak on. Starannie kontrolowane, wysmakowane wrzaski były tylko elementem profesjonalnego mistrzostwa.
– Tak, panie majorze Hengist. Proszę mi wybaczyć, panie majorze – uśmiechał się i kłaniał Nihoniec. – Chciałem tylko powiedzieć, że musimy, chi, chi, wypytać go o wspólników.
– To oczywiste, Junichiro – powiedział major Hengist i zwrócił się do więźnia: – Mój drogi chłopcze… Czy wiesz, co cię czeka?
– To samo, co wszystkich, którzy tu trafili – cichutko, wyduszając z siebie słowa, powiedział chłopak. Jego jasna twarz była teraz jeszcze bardziej jasna, śmiertelnie blada. I całkowicie spocona mimo panującego w podziemiach chłodu. To znaczyło, że znał trochę cezariański i zrozumiał, o czym mówił major z Nihongiem.
Dezerter, ocenił Hengist, zna wojskowy język, a więc dezerter.
– Kiedy popełniłeś niewyobrażalną zbrodnię opuszczenia szeregów najwierniejszych sług Cesarza? – zapytał po cezariańsku.
– Nigdy, panie – odpowiedział chłopak, ciągle w cywilnym języku. – Jestem szlachcicem. To znaczy, byłym szlachcicem. Służyłem w gwardii. Kiedy Cesarz zlikwidował przywileje, zlikwidował też gwardię szlachecką. Teraz jechałem do Murriny na studia… Chciałem zostać urzędnikiem. – I chłopak się rozpłakał.
– Nie płacz – uśmiechnął się Hengist. Najbardziej lubił ten moment, w którym los zdrajcy ulegał nagłemu odwróceniu. – Może zostaniesz sługą Cesarza.
– Jak to?! – Chłopak otworzył szeroko oczy, z których wyciekły jeszcze dwie łzy.
– Niekoniecznie urzędnikiem. Ale może… bardziej pożytecznym sługą. Twoja wina jest ogromna, niewyobrażalna. Ale łaska Cesarza potrafi być jeszcze większa.
Chłopak przygryzł wargi. Był przygotowany na tortury – oczywiście, o ile można być na nie przygotowanym. Nie był jednak przygotowany na to najstarsze na świecie kuszenie.
– Skąd wzięły się ohydne bluźnierstwa, które nam tu opowiedziałeś? – pytał Hengist. – Kto cię ich nauczył? Kto cię w nich utwierdzał?
Chłopak milczał. A potem westchnął i nic już więcej nie powiedział.
– Lepiej zacznij mówić teraz – poradził z uśmiechem Hengist. – Będziesz to prędzej miał za sobą. No i szybciej skończysz. Bo musisz długo mówić. Żeby przebłagać, trzeba podać jak najdłuższą listę wspólników. Wiesz, co głosi Diamentowy Edykt o Tropieniu Zła? Aby znaleźć siłę na tak niewyobrażalne zuchwalstwo jak spisek przeciw Najwyższemu Dobru i Największej Potędze, musi zebrać się więcej ludzi niż setka. Dlatego musisz podać nam co najmniej sto nazwisk…
Drzwi znowu huknęły. Do sali przesłuchań wszedł łysy strażnik, wyglądający jak szczególnie agresywna odmiana prosiaka.
– Upraszając o wybaczenie za przeszkadzanie, starszy sierżant Hiisilainen melduje się – powiedział. – Panie majorze, pan pułkownik Scarpia chce z panem natychmiast mówić w Sali Ostatecznych Przesłuchań.
– Idę – odparł Hengist. – Dokończ sprawę z naszym młodym przyjacielem, Junichiro.
Sala Ostatecznych Przesłuchań mieściła się na końcu tak zwanego Stalowego Korytarza. Piękny major Hengist dotarł do niej po krótkiej wizycie w sali łaziebnej, gdzie sprawdził w posrebrzanym zwierciadle, czy wygląda, jak wyglądać powinien major stający przed obliczem pułkownika. Ułożył sobie włosy tak, żeby zakrywały blizny na uszach. Na szczęście, z niewyjaśnionych przyczyn nie miał zarostu. Nigdy więc nie musiał się martwić tym, czy jest dostatecznie gładko ogolony.
Scarpia natomiast, jak większość południowców, miał piękną czarną bródkę, czarne oczy i proste, gładkie włosy. Siedział teraz na beżowej kanapie z deseniem w lilie, którą kazał przynieść ze swojej rezydencji i wstawić do Sali Ostatecznych Przesłuchań, żeby, jak mówił, stworzyć sobie w pracy bardziej domową atmosferę.
Naprzeciwko Scarpii, na Krześle Wyznań, siedział poczciwy wiarus z oberży Pod Żołędziem i Szyszką. Obręcze na jego rękach i nogach były zaciśnięte, ale nie uruchomiono jeszcze kolców. Weteran miał przymknięte oczy i trząsł się tak, że aż krzesło dygotało.