No i kiedy piętnaście lat miałem, zabrali mnie w koszary. A że dobrze się sprawiałem, w dwa lata później przenieśli do oficerskiej szkoły, ponieważ Cesarz już wtedy nie patrzył na urodzenie. Połowa kolegów to byli Nihońcy. Jeden z nich, Shimoto Toru się nazywał, kiedyś zapytał, gdy nas upraw różnych i hodowli uczyli, po co nam to wiedzieć, jeśli nam wojaczka pisana. Porucznik profesor rozkazał go nagiego za nogi powiesić, tyłem do nas i rózgą siekł, wykładając. Co słowo to uderzenie. Co uderzenie to pręga. Mówił tak: „Każdy – prask – żołnierz – prask – to – prask – sługa – prask – cesarza – prask – jak – prask – cesarz – prask – każe – prask – hodować – prask – świnie – prask – to – prask – żołnierz – prask – wyhoduje – prask – świniaka – prask – wielkiego – prask – jak – prask – krowa – prask”. Po krowie przestał bić, odwiązał Nihońca, kazał mu się ubrać i usiąść na swoim miejscu. Nihoniec usiadł, choć go to bolało pewnie jeszcze bardziej niż chłosta. Potem wykład się kończy, Toru wstaje z krzesła, a krzesło nie puszcza, do nogawic się przylepiło, od krwi.

A w wieku dziewiętnastu lat pierwszy raz poszedłem na wojenkę. Służyłem pod wielkim głupcem, nazywał się Tundu Embroja, generał. Podbijaliśmy Południe, a on był południowcem i chciał dopiec swoim. Jedno całkiem ładne miasto, Turri Blanga, chciało samo się poddać i przysłało od razu kontyngenty żywnościowe. Ale ten kapuściany łeb kazał wziąć miasto siłą pod pozorem złej jakości kontyngentów. I to była ta słynna rzeź Turri Blanga.

Wtedy dokonałem mego największego wyczynu. Tundu posłał w bój swojego ulubieńca, Hanakę. Hanaka był kwatermistrzem, ale południowcy potem nazywali go krwawym mistrzem, squarciamastru zamiast quartiermastru. Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, Turri Blanga oczywiście zamknęło bramy.

Wtedy Hanaka wymyślił, jak rozwiązać problem swoich rybek. Zakupił wcześniej kilkaset tysięcy pudów solonych ryb dla wojska. Już to było szaleństwem, w tym południowym klimacie, gdzie gorąco, kurz, słodkiej wody mało i całe miesiące z wywieszonym ozorem wiara maszerowała. Ale najważniejsze okazało się jednak to, że ryby musiały być niedosolone, bo kiedy on je kupił, rozkładały się już od miesiąca. Nie mogli oskarżyć miasta, że to ono im te ryby dało, bo Hanaka kupił je za pieniądze armii od innego dostawcy i wziął za to nielichą łapówkę. Gdyby cesarz się dowiedział, poszedłby Hanaka do Rombu, jak nic. Znaleźli się tacy, co po powrocie z kampanii byli gotowi lecieć do Cesarskiego Oskarżyciela, kłuło ich w oczy, że Nihoniec został kwatermistrzem całej II Armii.

Hanaka przepisał ryby z budżetu żywnościowego na budżet zbrojeniowy. Potem dla pewności potrzymał je jeszcze przez jeden dzień w beczkach, na słońcu, aby w końcu wrzucić je do Semperno. Pamiętam, kiedy otworzyliśmy beczki, dwie setki żołnierzy porzygało się w tej samej chwili, jak jeden człowiek. Tam nie było już ryb, tylko sinozielona maź, która bulgotała i chyba nawet coś się w niej ruszało.

Semperno to było jedyne źródło pitnej wody dla Turri Blanga. Rzeka od razu zmieniła kolor i chmary much otoczyły nas jak gęsty las. Ale po mojemu, to one nie leciały do tej mazi, tylko uciekały. Tam gdzie wcześniej była rzeka, kilkaset tysięcy pudów płynnej zgnilizny pełzło po zboczach Altupianu, żeby dotrzeć wreszcie do miasta, do okratowanego otworu, którym rzeka wpływała do miasta.

Kiedy to zielone przedostało się za mury, usłyszeliśmy wrzask. To krzyczała Turri Blanga. Całe miasto zaczęło krzyczeć, a potem zrobiło się bardzo cicho. Hanaka posłał herolda. Herold też o mało nie zemdlał, jak zbliżył się do miasta, taki to był zapach. Ale wytrzymał i wykrzyczał swoje przesłanie. „Macie jeden dzień. Do jutra w mieście na pewno wybuchnie zaraza. Jeśli poddacie się i wyjdziecie z miasta, damy wam zjeść korę siłodrzewu z naszego lazaretu. Jeśli zaś nie poddacie się i nie wyjdziecie z miasta, to już na zawsze tam zostaniecie, by nie dopuścić do szerzenia zarazy”.

Nikt nie odpowiedział. Wątpiliśmy, czy jest tam jeszcze ktoś, kto jest w stanie nas wysłuchać. Ale niedługo potem usłyszeliśmy wrzaski, szczęk-szczęk, brzęk-brzęk i nagle bramy pękły. Zobaczyliśmy ludzi. To byli cywile, mężczyźni, kobiety, po prostu tak zwana ludność.

Wybiegli, niektórzy czołgali się. Smród czuliśmy potężny nawet my. W murach miasta to musiało być straszne. Jednak nikt nie przypuszczał, że da się wziąć gród samym smrodem. Myśleliśmy, że oni robią to ze strachu przed zarazą. Ale oni o tym nie myśleli. Po prostu nie mogli wytrzymać tego zapachu. Rzucili się na swoich własnych żołnierzy przy bramie, pokonali ich, co musiało im przyjść łatwo, bo tamci też byli zarzygani, aż wybiegli na błonia pod miastem, prosto na nas.

„Rżnąć”, kazał generał Embroja, no i zaczęliśmy rżnąć. Jedna kobieta z kilkorgiem dzieci najbardziej była żywotna, bo uciekła w makię, w tamtejsze zarośla znaczy. Pobiegłem za nią, ja i jeden Nihoniec. I tam stało się coś, czego nie powinienem opowiadać, ale po cichu ci powiem. Kiedy Nihoniec zamierzał się na babę, ja zamierzyłem się na niego. Łeb mu uciąłem, a potem mówię babie: „Meccece su la sagia co tu ficci, ve trucco da muorci”. Od razu pojęła. Złapałem zewłok za nogi, silny wtedy byłem, i wylałem z niego ile się dało, tej krwi, na nią i na dzieci. Kazałem leżeć i się nie ruszać, jak będą żołnierze gonili za zbiegami. Dopiero, gdy skończą się krzyki, przez krzaki przemknąć w stronę wzgórza Masciella. Wiedziałem, że jak zasieką wszystkich biegających, wtedy każą wartom zbierać i dorzynać trupy, straż wokół pola się rozluźni i będzie można się przemknąć.

No i wtedy nagle kłopot, no bo co z Nihońcem zrobić? A inni nasi mogli tu już być w każdej chwili. Łapię zewłok za nogi, głowę pod pachę i odciągam dalej, ale zaraz potem myślę: Przecież w Turri Blanga dużo było Nihongów, będzie, że to jeden z nich, trzeba mu tylko uniform zedrzeć. Na Ukrytych, nawet z pięknej Indy nie zdzierałem odzienia tak szybko, jak z tego zewłoka. No, ale udało się. Krwawe szmaty do plecaka i wracam do swoich, wymachuję zakrwawionym mieczem. „Ilu tam w krzakach?” – pyta setnik. „Nic – mówię – tylko Yukio położył babę, kilka dzieciaków… no i jednego chłopa ze swojej rasy. Ale potem poleciał gdzieś w krzaki, w stronę wartowników, jakby go opętało”. Wiedziałem, że setnik nie rozpozna głowy Yukio, bo dla nas wszyscy Nihońcy tacy sami. Chluśnij no jeszcze dębczaka, moja miła, bo wysechł kufel i ja żem też wysechł.

No i dobrze. Ale co ja tu ci będę o takich rzeczach opowiadał… Zdarzyło mi się raz być w gorszych opałach. Byłem na Północy, w służbie cesarskiej. I wiesz, na Północy możesz wyplatać o Świętym Malowidle, co ci ślina na język przyniesie. Każdemu wieśniakowi coś innego się roi o Świętości i o Ukrytych. Gwarzą przy ogniskach o rzeczach, o których u nas nawet kapłani boją się mówić. Ale niech cię ręka Ukrytych broni mieć przy sobie heretycką wersję Malowidła. Wtedy ty jesteś czarnowier. A ja, po cichu ci to powiem, zrobiłem coś jeszcze gorszego, za co i u nas człeka miażdżą… Odkryłem coś na jednym ichnim Malowidle, oj, jakbym ci opowiedział… Ukradłem je i zacząłem farbę zdejmować, bo pod prawowierną wersją była o wiele starsza. Prawdziwa. Oj, żebyś ty wiedział, co na Malowidle było! Nakryli mnie, uciekłem, ale sam mój wywiad na mnie parol zagiął i gonić mnie zaczęli. Uciekłem przez Zmorne Bagniska, czyli to, co na mapach cesarz Wielokłosem każe nazywać.

Dopadli mnie już na granicy Skalnych Złomów. Nie odważyli się przejść przez rzekę Mustajoki. Ja musiałem. „Ty sy wracaj” – zawołał jeden. – „Ty sy malarz, ty nam Świętą Mazepę wymaluj, wolno puścimy”. Oni myśleli, że ja Świętą Mazepę przemalowałem. Nie, że zdjąłem farbę, tylko że sam namalowałem. „Ty sy wracaj, nim cię Klosztyrki chycą”. „Ty nie bój sy Nihońca, my jego ubili”. I pomyśl, tak już źle ze mną było, że wróciłem do nich. Ale wtedy oni dawaj, wlec mnie do wioski. „Bydziesz o przebaczenie prosić”, „Na klęczenie pójdziesz”.

Klęczenie to była ich kara dla heretyków. Człowieka w pozycji klęczącej wsadzali do beczki, którą następnie wypełniali orzechami kamiennika. Przykrywali beczkę stalowym deklem z dziurą, przez którą wystawała jedynie głowa. Ale ten dekiel był odrobinę, tylko odrobinę mniejszy niż wylot beczki, tak że można było nim te orzechy ugniatać. Potem trzech chłopów chodziło wokół twojej głowy po tym deklu, ugniatając orzechy coraz bardziej. Wiesz, że orzecha kamiennika nawet młotkiem nie rozbijesz. Te orzechy w ścisku miażdżyły ci wszystkie, nawet najdrobniejsze mięśnie. No i oni chodzili po beczce, dopóki nie pękła. To, co z ciebie zostawało, zabierali na tak zwaną prośbę o przebaczenie. „Prosić o przebaczenie” to znaczy powiesić cię na drzewie za język. Co tak patrzysz? Przybijali ci język gwoździem do pnia, gdzieś na wysokości ośmiu łokci nad ziemią, a potem puszczali. Oczywiście, język się obrywał, a człowiek spadał. Zwykle umierał z bólu, wstrząsu, wykrwawienia, i tak dalej, chociaż podobno jeden koszmarnie pokręcony i niemy żebrak pod świątynią w Lubow przeżył prośbę o przebaczenie. Teraz już trochę wytępili te praktyki, bo uznano je za zbyt łagodne. Łagodne jak łagodne, chociaż pewnie, że Romb gorszy.