Brama Kuchenna mieściła się na końcu małej uliczki między dwoma wysuniętymi bastionami cekhauzu. Uliczka została kiedyś wybrukowana czaszkami poprzednich mieszkańców dzielnicy, ale te szybko się pokruszyły pod butami i kołami. Teraz wyłożono ją żółtawymi kamiennymi płytami dla wygody kwatermistrzowskich wozów, dostarczających strażnikom rybi tłuszcz, kiszone wodorosty, korzenie mokrzycy i inne rzeczy, którymi Cesarz żywił swoje najwierniejsze sługi.
Na jednej z kamiennych płyt ruda poślizgnęła się i zachwiała, o mało się nie przewracając. Płyta była mokra i śliska. Deszcz nie padał przez cały dzień, musiał więc to być koński mocz. Widocznie niedawno szedł tędy wóz z żarciem. Była to dobra wiadomość.
Istotnie, kiedy Brama Kuchenna uchyliła się i chłopak z Północy wpuścił dziewczynę, ze środka dały się słyszeć odgłosy odległej kłótni. Nikt nie zwrócił uwagi na smukłą, rudą figurkę, przemykającą pomiędzy czerwonymi ceglanymi kolumnami wewnętrznego dziedzińca cekhauzu. Strażnicy w skórzanych kaftanach stali na drugim końcu placu i głośno przeklinali, patrząc w kierunku małego okienka, z którego wydobywał się smród smażonego rybiego smalcu.
– Gdzie to zrobimy? – zapytała ruda, kiedy razem z wartownikiem weszli do jednego z bocznych korytarzyków.
Chłopak syknął. Nie dlatego, że niby za głośno pytam, oceniła dziewczyna. Nie podoba mu się, że w ogóle zadaję pytania. Niedawno tu przyjechał.
– Idziemy do zbrojowni? – spróbowała znowu.
– Widzę, dziwko, że nie raz tu zadkiem podłogę szorowałaś – powiedział cicho północnik.
Ruda rzeczywiście już raz tu kiedyś była, ale prowadzono ją wtedy na powrozie.
– Przywiążcie mnie do łoża albo i stołu, panie – odparła pokornym szeptem. – W jakiejś pustej celi. Przywiążecie, jak to się przynależy. Jak zechcecie, to i rzemieniem potraktujecie. Takiemu jak wy wojakowi tobym i z ręki jadła.
– Wiedziałem, że to lubisz, torbo. – Było słychać, jak miecz strażnika w metalowej pochwie obija mu się o sprzączki na łydce. Dygotał. – Wiedziałem, że to lubisz. Idziemy.
Zawrócili. On ściskał ją tak mocno za rękę, że musiała przygryzać wargi. Zbiegli schodami w dół, do wielkiej, ciemnej i ciepłej sali, w której siedziała ogromna plamiasta ropucha wielkości człowieka.
Ropucha okazała się półnagim grubasem o twarzy pokrytej brązowymi wątrobianymi plamami.
– Jukka??? – zdumiał się ropuszy grubas. – Kogoś ty tu przyprowadził?! Oj, żeby tu siedział stary Shimoto na moim miejscu… Poszedłbyś do Rombu jak nic. Do Rombu, Jukka, do Rombu.
– Cicho, Nucciulada. – Wartownik trząsł się coraz bardziej, ściskając rękę rudej. – Mam dziwkę. Puścisz mnie do cel?
Grubas podrapał się flegmatycznie w głowę, najwyraźniej ciesząc się podnieceniem i strachem chłopaka.
– Kto schodzi z drogi regulaminu, ten schodzi z tego świata – powiedział. – Znasz ten fragment III Edyktu?
– Puścisz mnie?
– A co ja będę z tego miał?
– Jak dostanę żołd…
– Możesz go sobie wsadzić w dupsko. Albo tej panience. Jej to będzie żadna różnica. Twój żołd jak twój wacuś, równie ogromny.
– Jak dostanę obrokowe na konia…
– To nakarmisz nim wszy, bo konia z tego utrzymać się nie da. Ani nawet kota. A już na pewno nie starego Nucciulady.
– No dobra. Jak dostanę sorty płatnerskie, dam ci ćwierć.
– Jukka! – ożywił się wreszcie grubas. – To chyba twój pierwszy raz, że taki jesteś napalony. Dobra… Tylko macie być cicho. A jak już będziecie krzyczeć, niech to brzmi jak jęki torturowanych, rozumiecie?
– O to się nie bój – uśmiechnął się Jukka, podczas gdy Nucciulada otwierał klapę w podłodze. – Chodź, dziwko.
Zeszła po schodach w ciemność. Żeby nie zlecieć ze stromych stopni, wsparła się ręką na wilgotnej, pokrytej pajęczynami ścianie. Poczuła zapach człowieka. Zapach potu, moczu i czegoś jeszcze bardziej kręcącego w nosie, jeszcze bardziej kwaśnego.
Jukka zapalił pochodnię. Na kamiennych ścianach zauważyła wielkie, rozlane plamy, mogły to być plamy z ludzkiej krwi, wiedziała o tym. Miała nadzieję, że to była stara krew, nie świeża.
– Yhyhahaha!!! – usłyszała nagle. – Yhyhyhy pan Cysarz!!! Pan Cysarz yhyhyhyhy!!!
Głos brzmiał osobliwie, jakby krzyczał cudzoziemiec. Albo ktoś o zmasakrowanych ustach.
Teraz szli wzdłuż zakratowanych cel, z których wydobywała się woń bardzo starego gówna. Takiego, które już nie śmierdzi, tylko czuć je mlekiem. W świetle pochodni migały twarze i inne strzępy ciała za kratami.
– Ułaskawienie! Ugłaskawienie! Ugłoskowienie! Odgłowowienie! Ubezgłowienie! – krzyczało coś, co pełzało w swojej celi tuż przy kracie.
– Humry. Humry. Humry – z nadzieją w głosie powtarzał inny więzień.
– O pittura, o pittura, pietade, pietade, pietade…
– Niski. Brodaty. Nie człowiek.
– Przybądź nam święty Obrazie ku pomocy, nie ukrywaj przed nami swej mocy – zawodził jakiś heretyk.
– Żaden człowiek.
– Sumimasen! Sumimasen! – szlochała istota nieokreślonej płci, ale na pewno nihońskiej nacji.
Jukka otworzył ciężkim kluczem drzwi jednej z cel i włożył pochodnię w specjalny stojak. Wnętrze było zaskakująco czyste.
To znaczyło coś złego, bardzo złego. Niedawno musieli sprzątać. Po zwykłej torturze nie sprzątali.
Na środku stał długi drewniany stół z rowkami po bokach do odprowadzania moczu, krwi i innych płynów, jakie umieli wydobyć z człowieka tutejsi mistrzowie. Na czterech rogach stołu umocowane były skórzane pasy do przywiązywania rąk i nóg. Na ścianach wisiały bicze, rzemienie, rózgi oraz specjalne dyscypliny ciovra, wielopalczaste, giętkie, lepkie i parzące nawet przy lekkim dotyku. Robiono je z martwych ośmiornic.
Na małym stoliczku pod oknem widać było zestaw specjalnych narzędzi, wyglądających jak zwiędłe nożyczki albo rozkwitłe na końcach obcążki.
Najgorsze jednak było to, co pływało w wielkich, przezroczystych słojach pod ścianą. Były to zakonserwowane w oliwie wielkie ludzkie płody. Miały już ludzkie twarzyczki. Wszywano je w rozprute brzuchy kobiet oskarżonych o przerwanie ciąży.
Ruda zobaczyła je tylko kątem oka, przez chwilę. Jukka zamknął drzwi od sali tortur na klucz.
– Na kolana, szupo – powiedział, z podniecenia przechodząc w swój dialekt. – Dumaszli ty, bydym coś tobie płacił, to sy mylisz.
– Nie trzeba, panie… – zaczęła ruda, klękając na lodowatej podłodze.
– Zawrzyj jadaczkę – syknął chłopak. – Kładź sy na ziemi.
Ruda posłusznie wykonała polecenie.
– Zdymaj kieckę – rozkazał Jukka, ściągając z bladych, chudych nóg skórzane nogawice strażnika. Popatrzył na rudą, podczas gdy ona zdejmowała suknię przez głowę. Piękne, smagłe ciało, cienka talia, odrobinę zbyt mocne, ale kształtne nogi. I małe dziewczęce piersi o sterczących sutkach. Suka była podniecona. Albo było jej zimno. Jukka wolał tę pierwszą wersję.
– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!! – wył głos z korytarza.
Strażnik powoli położył się na pierwszej kobiecie swojego życia, która leżała na ziemi, naga, trzymając się rękami za głowę. Wspaniale rudą głowę.
Najpierw długo jej szukał. Wreszcie wbił się w nią. Wbił się tak mocno, że krzyknęła i zerwała naszyjnik z własnej szyi. A potem ona wbiła się w niego.
Poszczególne kawałki stalowego naszyjnika były bardzo ostre. Zrobiono je tak przemyślnie, że w każdej z chwili dało się z nich złożyć przyzwoite, długie ostrze. Rękojeść do tego ostrza ruda zwykle nosiła wplecioną we włosy. Teraz trzymała ją w ręku, wbijając nóż coraz głębiej w blady kark Jukki. Wyczyszczona niedawno podłoga znowu nasiąkała krwią.
Ruda błyskawicznie wstała i porwała suknię z podłogi. Obejrzała ją dokładnie. Dziękować Ukrytym, nie poplamiła się. Był to vituperański jedwab. Od pewnego czasu coś takiego było trudno nawet ukraść, nie mówiąc już o kupieniu.
Dziewczyna porwała pochodnię, otworzyła drzwi i zawyła:
– Vendi!!!
Korytarz zamilkł. Wszystkie bełkoty ucichły i po chwili, bardzo długiej chwili znajomy głos powiedział: