– Jon… ga.

Głos był znajomy, ale ruda Jonga zadrżała. Tak mówił człowiek o zmasakrowanych ustach.

Podeszła do celi, z której dobiegł głos. Była to maleńka celka. Tuż przy sali tortur, w której ona musiała oddać się strażnikowi.

Wyrwała ze ściany pochodnię. Zaświeciła. Cienie pokracznie zatańczyły na ścianach, jak gdyby chciały ją przygotować do strasznego widoku. Leżący na ziemi za kratą mężczyzna miał połamane nogi. Były zgięte w kolanach, ale w odwrotną stronę niż ta, w którą zwykle nogi się zginają. Ręce chyba też były połamane, z ogromnych, poszarpanych ran coś sterczało, pewnie kości. To coś na pewno nie mogło już chodzić. Ani pełzać.

Nie było też twarzy. Był jeden wielki czarny strup, w którym coś się poruszało. Chyba usta.

– Przyszłaś… Dzielna… Kotka… Nie wy… Nie wyciągniesz… Mnie… – bełkotało stworzenie, które jeszcze wczoraj było mężem Jongi. – Nie powiedziałem… Ten obraz, który ukradłem… Wielka wartość… Heretycy zapłacą… Schowałem go w piwnicy koło składu… W psiej jamie… Uciekaj… Ale wcześniej… Zabij…

Cztery wielkie tłuste baby. Białe baby, bladoróżowe, o rękach jak kiełbasy. A pomiędzy nimi diabeł w poszarpanych, podartych szatach, z dziurami, przez które widać siniaki i bruzdy zostawione przez ostre paznokcie.

Diabeł wył bez słowa, wył oczami. Baby prowadziły go na powrozie do cekhauzu. Tak zapamiętał to Vendi. Zapamiętał diabła, bo diabeł, nawet pobity, podrapany i opuchły, był piękny. Zapamiętał diabła, bo to była Jonga. Wtedy ją widział po raz pierwszy.

Jonga pamiętała to inaczej. Uderzenie kijem w głowę. Ktoś, kto był jej matką, a teraz miał obcą, wykrzywioną twarz, kopnął ją w brzuch, a potem zaczął wcierać w jej twarz trujące zioła, welenozę i jadolist.

Tego ranka sąsiadki Jongi dostąpiły wielkiego przeżycia. Kapłan Vesper z małej ceglanej świątynki przy Północnej Bramie ukazał im fragment Świętego Obrazu. Ten fragment, na którym widać wnętrze brzucha. Kapłan zapewniał, że nieprawdą jest, jakoby kapłani nie wiedzieli, co dokładnie przedstawia Święty Obraz. Kapłani wiedzą, wiedzą dokładnie, mówił siwobrody Vesper, to heretycy gubią się w dociekaniach. Tyle że ta wiedza kapłanów jest zbyt mocna, zbyt pewna, zbyt dokładna, aby wyrażać ją czymś tak ulotnym jak słowo. Tylko obraz może wyrazić w pełni Obraz. Zamiast gadać o Obrazie, jak to ośmielają się czynić heretycy, lepiej go pokazać. Co kapłani czynią, w szczególnie uroczystych chwilach i w odpowiedniej mierze, ukazując maluczkim kawałeczki Obrazu. Tak, by nie obrazić niedosiężnego majestatu Malowidła i Ukrytych, którzy są na nim ukryci.

Sąsiadki Jongi nic nie zrozumiały z tych słów, ale przecież nie miały ich rozumieć. Miały przeżyć Obraz, a właściwie kawałek Obrazu. Gdy zobaczyły rozpruty brzuch, ogarnęło je dziwne podniecenie, jakby gorączka. Święty nastrój sprawił, że zapragnęły czynić dobro, a rozpruty brzuch skojarzył im się z macierzyństwem.

Wpadły do izdebki Jongi, porywając za sobą jej matkę. Rzuciły się na skrzynię, aby szukać trujących roślin, stosowanych do spędzenia płodu. Kolorowe szatki wylatywały w powietrze i opadały na brudną podłogę, podczas gdy baby dyszały. Dyszały, aż wreszcie triumfalnie zawyły, gdy jedna z nich wyciągnęła ze skrzyni skórzany, szeleszczący, korzennie pachnący woreczek. Znalazły zioła, więc matka musiała zabić Jongę. To znaczy, musiała ją zaprowadzić do cekhauzu.

Kiedy Jonga w swojej celi czekała na zabieg, w więzieniu zjawił się Cesarski Inspektor Wnikliwej Sprawiedliwości. Miał na sobie dziwny czerwony strój, wyglądający jak pomieszanie szat kapłańskich z katowskimi. Polecenie natychmiastowego doprowadzenia Jongi do jego pałacu „w celu dokładniejszego wybadania” zostało potraktowane z całkowitym zrozumieniem przez załogę cekhauzu. Załoga też widziała, że Jonga jest piękna, mimo blizn, wybroczyn i siniaków. Komendant zaproponował, że dołączy do kompletu jeszcze jedną dziewczynę, czarniawą tancerkę z Południa, ale Inspektor odmówił. Pewnie nie chciał robić sobie za dużo kłopotu na raz. Jonga później często myślała o tej dziewczynie. O tym, co mogli jej zrobić w więzieniu, przed egzekucją i podczas.

Inspektor i jego dwaj zbrojni słudzy wyprowadzili Jongę z więzienia. Kiedy tylko odeszli na sto kroków od cekhauzu, Cesarski Inspektor, razem ze swoimi zbrojnymi sługami, wciągnął Jongę w jakąś bramę, a potem do piwnicy. Jonga wiedziała, co się z nią stanie. Bicie, wiązanie, przystawianie żelaza do twarzy. Wbijanie ciała, w ciało. A potem wbijanie noża w ciało.

Ale tego wszystkiego nie było. Była za to szybka ucieczka niekończącymi się piwnicami i kanałami. Nie było też Cesarskiego Inspektora. Był Vendi, najmłodszy i najlepszy złodziej w Murrinie, razem ze swoimi dwoma kolegami po fachu, udającymi eskortę. Niestety, nie było też żadnego pałacu.

Vendi ukradł Jongę, popełniając tym samym najśmielszą swoją kradzież. I najbardziej opłacalną. Tak mówił, kiedy był dobry, dobry dla niej.

Wszedł bezczelnie główną bramą w stroju Cesarskiego Inspektora, ze specjalnym glejtem i pieniędzmi na łapówki. Glejt oczywiście ukradł prawowitemu właścicielowi. A strój zrobił sobie ze szlafroka, bo oryginalne szaty inspektora troszeczkę się zakrwawiły podczas kradzieży glejtu.

Teraz Jonga należała do niego. Była jego suką, jak mówili inni złodzieje. Jego kotką, jak mówił on sam. Kiedy był dobry.

Przez pierwszy tydzień był bardzo dobry. Dawał jej jeść i powstrzymywał się. Potem się nie powstrzymał. Bolało, kiedy to robił.

Bolało też, gdy uczył ją okradać obwieszonego dzwoneczkami, pokracznego, połamanego manekina, który zwisał z sufitu w ich kryjówce. Bił w głowę, gdy manekin zadzwonił.

Teraz sam był bardziej połamany niż manekin.

„Zabij go, zabij”, coś zaskrzeczało w głowie Jongi. Ale to on był tym człowiekiem, który ją karmił. I czasem całował. Nawet jeśli teraz nie był człowiekiem, tylko strupem.

Dlatego stała bez ruchu, z nożem w ręku.

– Zrób to – charknął strup, próbując podpełznąć do krat. – Sięgniesz?… Sięgniesz nożem?…

Jonga nie zrobiła nic. To nóż zrobił. Sam sięgnął gardła, ciągnąc za sobą bezwolną rękę. Z trudem, ale sięgnął czubkiem. Gardło pękło pod ostrzem jak pomarańcza. To, co mokre i ciepłe, od razu znalazło się wszędzie. Na kratach, na podłodze i na Jondze. Suknia z vituperańskiego jedwabiu była we krwi, ale dziewczyna tego nie zauważyła. Pobiegła korytarzem ku schodom, a krzyk sam wyrywał się z jej ust, z brzucha. Krzyk i coś jeszcze, coś małego, mięsistego, co zwymiotowała. Więźniowie przebudzili się z odrętwienia.

– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!!

Gruby Nucciulada drzemał sobie, kiedy klapa od zejścia do lochów zaczęła gwałtownie podskakiwać.

– Zaraz… Co, Jukka, śpieszysz się na kolację… Za późno, koledzy wszystko zeżarli… Albo jedzenie, albo pierdolenie… – mruczał, otwierając klapę.

Można było powiedzieć, że miał coś w rodzaju szczęścia. Umarł z pierdoleniem na ustach.

Wartownik, stojący po wewnętrznej stronie Bramy Kuchennej, dostrzegł chudego żołnierzyka w niedopasowanym, zbyt obszernym uniformie, najwyraźniej odziedziczonym po jakimś grubasie. Może nawet pomyślał sobie coś nieskromnego, bo w koszarach mężołożna sodomia była na porządku dziennym. Jakby zgadując jego myśli, cudny młodzieniaszek zbliżył się do niego i jedną ręką złapał za spodnie dokładnie tam, gdzie były jądra.

Potem romans się skończył, bo młodzieniec przyłożył nóż strażnikowi do gardła i odezwał się głosem zapłakanej kobiety:

– Otwieraj bramę.

– Nie mogę – odparł przerażony strażnik i odbiło mu się rybim smalcem.

– Masz przed sobą jeszcze trzy śmierdzące oddechy. Po trzecim poderżnę ci gardło – powiedziała spokojnie Jonga.

Nie bała się. Po tym, co było na dole, już się nie bała.

– Co… Jak mam to zrobić… Nie mogę się ruszyć, z tym żelazem na gardle… – bełkotał strażnik.

– Powoli odwróć się w stronę bramy. Weź pęk kluczy, który masz u pasa. Jeśli się pomylisz i weźmiesz miecz, pożegnaj się z gardłem.