– Tego chciał sam pułkownik. Cesarstwo musi korzystać z usług swych najlepszych poddanych. To nie moja wina, że jestem najlepszym ekspertem od datowania w regionie – powiedziała pani haruspik.
Ona najwyraźniej nie wiedziała nic, ani o Północy, ani o pracy wywiadu.
Koń parsknął, a potem wykonał kilka nerwowych kroczków w tył. Hengist kopnął go piętami. Za chwilę on też poczuł odór.
Na poboczu, w jasnym brzozowym lasku zamajaczyło coś jęczącego i wieloosobowego. Grupa niskich, grubych osobników w łachmanach. Siedzieli w dość dziwacznych pozach, najwyraźniej ktoś skuł ich wspólnym łańcuchem, i to tak złośliwie, żeby musieli iść parami, bokiem, każdy zwrócony twarzą do swojego towarzysza. Na szerokich mordach widać było świeże blizny po brutalnym goleniu bród. Pilnowało ich czterech Nihongów. Jeden z nich właśnie obchodził całą grupę z otwartym rozporkiem i penisem w ręku, starając się równomiernie obsikać ich wszystkich. Wszystkich długowiecznych.
– Długowieczni – rzekła pani haruspik, a Hengist podskoczył na koniu. Bardziej, niż tego wymagał powolny kłus.
– Ostrożnie – odpowiedział dziewczynie, starając się zachować lodowaty spokój. – Na wiele wam pozwalają w służbie świątynnej.
Dziewczyna śmiała się bezczelnie, najwyraźniej zadowolona.
– Wiedziałam, że wreszcie się pan odezwie, panie Hengist. Niech się pan uspokoi, jesteśmy najbezpieczniejszymi osobami w Cesarstwie. Mamy Topazowe Glejty. Ja mogę powiedzieć wszystko, później oświadczę, że tylko pana prowokowałam. Pan może nie reagować, Glejt pana uprawnia. Nawet pan może sam powiedzieć, co pan myśli. Jesteśmy najbezpieczniejszymi osobami w całym Cesarstwie.
Akurat, pomyślał Hengist. Dziewczyna albo była niewiarygodnie głupia, albo podpuszczała go z rozkazu Scarpii. Ale w takim razie też była niewiarygodnie głupia, bo nie tak się podpuszcza oficera wywiadu.
A może kapłani tak jej kazali? Może kapłani coś zaczynają? Może próbują – po amatorsku – rozpocząć jakąś grę?
– Kapłani nic nie zaczynają – powiedziała nagle dziewczyna. – Spokojnie, panie Hengist.
Tym razem Hengist o mało nie spadł z konia. Gdy udało mu się z powrotem odzyskać swój słynny wśród kolegów lodowaty i melodyjny głos, zapytał:
– O co chodzi? Czego pani chce? Dlaczego wymówiła pani słowo, którego lepiej nie wymawiać?
– A jak mam ich nazwać? – zapytała kapłanka, wskazując ręką na lasek, który został już za ich plecami. – Brodaci? To już nieaktualne, widział pan, jak ich ogolono. A jak wy ich nazywacie, w wywiadzie?
– To jest rzekoma mniejszość etniczna numer 3 – twardo stwierdził Hengist. – Grupki zdrajców, wykorzystując niektóre swoje cechy fizyczne, dla celów dywersji podają się za nieistniejącą mityczną rasę. Chcą wywołać zamieszanie, wprowadzić podziały, brak jedności wśród obywateli naszego Cesarstwa. Chcą zniszczyć jedność naszego Cesarstwa, zniszczyć porządek naszego Cesarstwa, który jest jedyną rękojmią bezpieczeństwa, naszego Cesarstwa!
– A dlaczego żyją po tysiąc lat i dłużej?
– Żadnego takiego przypadku nie stwierdzono.
– Bo żaden „przypadek” nie przeżył nawet roku w waszych więzieniach.
– To nie są żadne „nasze więzienia”. To są Kopalnie Cesarskiej Kancelarii Sprawiedliwości. Czy macie coś do zarzucenia Cesarskim Kopalniom?
– Wysyłacie ich wszystkich do kopalni? Ciekawe, dlaczego właśnie do kopalni.
– Ciekawe, dlaczego tak mnie prowokujecie. Dopóki trwa nasza misja, nie mogę was oskarżyć. Być może nawet po zakończeniu misji będzie to trudne. Jestem, jak by to powiedzieć, unieruchomiony…
– Może właśnie to jest podniecające? – odpowiedziała Virma. Jej krótko przycięte złote włosy miały dziwny odcień, jak gdyby trochę świeciły. Hengist chyba gdzieś już widział takie włosy.
– Jesteście kapłanką, nie zachowujcie się jak dziwka, i to obłąkana dziwka – odpowiedział. – Zostałem przetrenowany na znoszenie prowokacji, ale mogę o tym zapomnieć – dodał z tym najzimniejszym zimnem, na jakie umiał się zdobyć.
– Ładnie się zapowiada nasza podróż – westchnęła pani haruspik.
Przez resztę dnia panowało milczenie, co Hengistowi w żaden sposób nie poprawiło humoru. Oddalili się od miasta już na jakieś siedem mil. Na polach pojawiły się szeregi głazów wyglądających jak wielkie, ostre, wyszczerzone zęby. Zbliżali się do błękitnozielonych gór, coraz wyraźniej rysujących się na horyzoncie. Za szarawą mgiełką majaczył Król, najwyższy szczyt masywu, którego mimo wyraźnego rozkazu Cesarza ciągle nie udało się zrównać z ziemią. Ale prace trwały, bo sprawa miała wymiar prestiżowo-symboliczny. „W Cesarstwie nie będzie żadnych Królów” – stwierdził Cesarz. Świeżo ogoleni specjaliści od kucia skał prawdopodobnie zmierzali właśnie w stronę gigantycznego kamieniołomu, jakim stała się góra.
– A nie byłoby prościej nazwać górę Cesarzem? – zapytała Virma.
Hengist nie zareagował. Przynajmniej na razie.
Minęli kilka zrujnowanych gospód o zapadłych dachach i oknach zabitych przegniłymi deskami. Kiedyś tutaj była granica pomiędzy królestwem Murriny a Górskimi Księstwami. Świadczył o tym także stary zameczek, pokryty świeżą warstwą tynku tylko na wysokość dwóch chłopów. Na dolnej kondygnacji mieścił się komisariat Nihongów i pewnie temu zameczek zawdzięczał częściowe odrestaurowanie.
– Stać!!! – rozległ się ryk za ich plecami.
Ściągnęli lejce. Koń pani kapłan szarpnął się w kałuży i o mało jej nie zrzucił. Błoto opryskało wszystko dookoła, włącznie z urodziwą twarzą majora. Hengist jednak jej nie otarł. Zamarł bez ruchu, a z czoła powoli ściekały mu czarne krople. Nie należało się ruszać. Tak brzmiący głos jakoś dziwnie kojarzył się z kuszą. Z kuszą wymierzoną w plecy jeźdźców.
Po długiej chwili usłyszeli człapanie. Ktoś do nich szedł przez błoto.
– Dokąd? – zapytał chrapliwy głos.
– A kto pyta?! – Hengist zabrzmiał lodowato, ale najwyraźniej niezbyt po żołniersku, bo nie otrzymał takiej odpowiedzi, jakiej chciał. Zamiast tego dwie pary rąk wczepiły mu się w bok. Upaść na ręce, zdołał tylko pomyśleć.
Nie podobała się starszemu szafarzowi nowa pomywaczka. To znaczy, w pewnym sensie podobała się bardzo. Była piękna, szczupła, młoda, o specyficznym kolorze włosów. Była ruda.
Zachowywała się jednak jak bezduszna lalka. Nie wkładała należytego uczucia w czołobitny pokłon, gdy żona szafarza wchodziła do kuchni. A gdy on sam wchodził do kuchni, ruda nie tyle padała na twarz, ile beznamiętnie kładła się na brzuchu. Robiła to tak, jakby jej to nie dotyczyło.
Oj, popróbuję ją rzemieniem albo lepiej trzcinką, myślał sobie szafarz. Leżał właśnie w swoim dużym i ciepłym łożu, obok swojej dużej i ciepłej małżonki. Był świt, ale można jeszcze było trochę poleżeć, pomyśleć, pomarzyć…
Od trzcinki ciałko robi się bardziej giętkie, zwija się, łatwiejsze staje się do pokłonów, dumał dalej szafarz. A i duszyczka pokornieje. A od tego tylko krok, by zwrócić się pokornie ku tym, co są więksi. Ku mnie, który, było nie było, reprezentuję nieuchwytny majestat pana naszego domu.
– Już nie śpisz? – małżonka nagle przerwała te miłe myśli.
– A tak. A tak myślę sobie, że wychłoszczę dzisiaj tę nową rudą – powiedział szafarz. – Chyba jakaś niepokorna jest.
– Łobuz – zamruczała szafarka. – Przyznaj się, że chcesz jej tyłek zobaczyć.
I zanim szafarz zdążył powiedzieć słowo, poczuł na sobie cały ciężar swojej podnieconej małżonki. Jej ręce namacały jego nie wiadomo dlaczego twardą męskość i…
– Wych! Wych! Wych! – krzyczała dziwacznie, skacząc na nim niczym rozszalały mamut. Pochodziła ze wsi, być może tam uważano, że przeżywająca rozkosz kobieta powinna wydawać z siebie takie odgłosy. Prawdę mówiąc, szafarz nie starał się zanadto. Ona jednak zawsze przeżywała to mocno, cokolwiek on by robił.
– Mój mały łobuz – szeptała, całując teraz chudą klatkę piersiową szafarza. Było to takie uczucie, jakby ktoś opukiwał go za pomocą wilgotnego, miękkiego grzyba. – Oczywiście, możesz ją sobie wychłostać. Nawet mogę ci ją przytrzymać.