Dlatego generał nie za bardzo się zdziwił, kiedy nad jego łóżkiem pochyliło się umazane krwią widmo.

– Bądź cicho, to przeżyjesz – powiedziało widmo.

Generał spróbował przykryć sobie głowę kołdrą, ale widmo było nieubłagane. Ściągnęło kołdrę.

– Musisz powiedzieć mi jedną rzecz, to sobie pójdę.

– Przychodzisz z Turri Blanga?! – zajęczał generał.

Pewno jakiś szyfr wojskowy. Hasło wysłannika, pomyślała Jonga.

– Tak, przychodzę z Turri Blanga.

– Wiedziałem! – jęknął generał. – To nie była moja wina… To kwatermistrz… Kwatermistrz Hanaka… Powiedz, że to nie moja wina… – Generał zaczął wydawać takie dźwięki, jakby się dławił.

– Nie twoja – powiedziało widmo obojętnie i było to chyba jeszcze straszniejsze, niż kiedy groziło. – To nie twoja wina.

– Ja wypełniałem rozkazy!

– Pewnie. Wina tego, kto daje rozkazy. Jak mi powiesz, gdzie on jest, zostawię cię w spokoju.

– Kto? – wybełkotał generał.

– Cesarz.

Zapadła cisza. Zapadła i trwała, trochę za długo.

– No! Gdzie jest Cesarz!

– Aaaa… – zachrypiał generał. – Nie wiem! Nikt nie wie! Nikt nie może wiedzieć! Majestat Cesarza jest niedosiężny…

– Umrzesz.

– Nie wiem! Wiem tylko, że wielki ładunek solonych śledzi wyjechał z Murriny do Farsitan!

– Nie żartuje się z kogoś, kto przyszedł cię zabić – stwierdziła Jonga cicho i spokojnie.

– Nie żartuję! Cesarz podróżuje… Jako…

– Cesarz podróżuje jako solone śledzie?

– Tak! Dla niepoznaki! – jęknął generał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że właśnie popełnił przestępstwo, za które niechybnie spotka go Romb.

Gdzieś daleko, za drzwiami, za długimi korytarzami, zaczęły się krzyki, na razie jeszcze odległe. Znaleźli szafarza albo jego żonę.

– Słuchaj, gnoju – przemówiło widmo. – Chciało mi się ciebie zabić. Ale jeśli mi powiesz, gdzie tu jest sekretne wyjście z pałacu… Na pewno takie masz… To może cię jednak nie zaszlachtuję.

– Pewnie! Pokażę ci! Idę z tobą!

– Co?!!!

– Po tym, co ci powiedziałem, ja też muszę uciekać.

– Z polecenia pułkownika Scarpii – mruczał Nihoniec siedzący na wygodnym fotelu. Znajdowali się w piwnicy zameczku. Piwnica była obszerna i dość jasna dzięki dwóm oknom pod sklepieniem. Na ścianach widniały hasła w rodzaju „Niech rzyje Cesaż”, wszystkie z okropnymi błędami ortograficznymi i wszystkie napisane krwią.

Hengist siedział przed Nihongiem, na o wiele bardziej niewygodnym stołku. Musiał się powstrzymywać, żeby nie masować sobie obolałych ramion. Upadł wcześniej na ręce, ale niedokładnie tak jak chciał.

Za stołkiem stało dwóch nihońskich szermierzy. Jeden z nich miał uniesioną do góry szablę w pozycji zwanej „ścięcie głowy”. Pierwsza śmiertelnie niebezpieczna przygoda majora Hengista spotkała go siedem mil za miastem.

– Major wywiadu… No niby jesteście wywiadowcą… Nawet glejt jakiś macie… Ale dlaczego bez munduru… – mruczał dalej Nihoniec, niby do siebie.

– Panie kapitanie, jadę w tajnej misji. To, że toleruję pańskie zachowanie, to tylko moja dobra wola – spróbował znowu Hengist.

– Niby jest tym majorem… – mruczał cały czas Nihong. – Ale ja tu mam rozkaz zatrzymywać wszystkich podejrzanych. Puszczę, będzie źle, bo puściłem podejrzanego. Nie puszczę, będzie źle, bo zatrzymałem starszego stopniem…

– To absurdalne, dlaczego uważacie, że jestem podejrzany?

– Podejrzany jest każdy – powiedział Nihong, po raz pierwszy patrząc Hengistowi w oczy.

– I każdego zatrzymujecie?

– Każdego. A co?

– Słuchajcie. Wszyscy chcemy uniknąć kłopotów…

– Hyyyy!!!! – zawył Nihong i wstał z fotela. – Tak mówi zdrajca. W służbie Cesarza nie unikamy kłopotów! Chcemy ich! Chcemy narazić się na wszystko! Twoje słowa to jawny dowód twojej zdrady!!!

Nihoniec zastygł i zamilkł, patrząc na przesłuchiwanego z teatralnym oburzeniem. Szermierze w swoich pozach także trwali niewzruszenie. Wreszcie skośnooki kapitan pochylił się nad Hengistem.

– A tak, mówiąc między nami – szepnął – jest major, jest kłopot. Nie ma majora, nie ma kłopotu.

W tym momencie do piwnicy wpadł kolejny żółty żołnierz. Ukłonił się nisko i ciężko dysząc, wyrzucił z siebie:

– Panie… Ten drugi… Ten gówniarz… To przebrana kobieta.

Przebrana kobieta. Podejrzana sprawa. Brak nihońskich burdeli w najbliższej okolicy. Triumfalny uśmiech Nihonga, który zbliżył swoją twarz do twarzy Hengista.

Hengist w jednej chwili stracił wszelką nadzieję na załatwienie sprawy za pomocą łapówki. Zobaczył nagle, jak kilku nihońskich żołnierzy zakopuje nagie ciało do jamy w ziemi w górskim wąwozie. Jego ciało, Hengista. Obok leżała naga Virma, z kałużą krwi między nogami.

Namacał językiem maleńki, podłużny kształt przylepiony do podniebienia. Oderwał go czubkiem języka, ścisnął w zębach i dmuchnął.

Skośnooki kapitan zachłysnął się powietrzem. Na jego gardle pojawiła się maleńka kropelka krwi. Potem przewrócił się na ziemię i uleciał do Krainy Powtórnego Dzieciństwa. Trucizna, którą wypełniona była strzałka dmuchawki, stawała się zabójcza w zetknięciu z krwią, ale nie ze śliną.

Przez straszliwie długą krótką chwilę Hengist czekał na śmierć. Szermierz jednak nie poruszył się. Błogosławieni Ukryci, pomyślał major.

– Baczność! – krzyknął.

Nihońcy pokornie schylili głowy. Najwyraźniej pomyliły im się komendy. Major pochylił się nad trupem i wyjął mu z ręki swoją odznakę. Odwrócił się i pokazał ją szermierzom.

– Jestem tu najstarszy stopniem – powiedział. – Przejmuję dowodzenie. Wasz niegodny kapitan został ukarany. Macie oddać broń.

Szermierze popatrzyli na siebie niepewnie. Wyglądali teraz jak skarcone dzieci. Trzeci Nihong przy drzwiach klęczał i bił pokłony czołem o podłogę.

– Szybciej – dodał Hengist, odzyskując w całej pełni swój metaliczny głos. – Karą za nieposłuszeństwo jest śmierć. Taka sama śmierć jak ta, która spotkała waszego kapitana.

Szermierze najpierw rzucili broń, a potem sami padli na kolana. Stukot i brzęk na chwilę wypełniły piwnicę. Echo. Przez sekundę Hengist wyobraził sobie, jak brzmiałyby tutaj wrzaski torturowanego. Jego własne wrzaski.

Błogosławieni Ukryci, pomyślał znowu major. Stworzyli tak Nihońców, że ci nie mogą żyć bez przełożonego.

– Nie masz broni? Prowadź do kobiety – powiedział do płaczącego Nihonga przy drzwiach, zabierając szable z podłogi i odpinając klucz od paska trupa. – Wy zostajecie tutaj! – dodał, widząc, że szermierze próbują podnieść się z klęczek.

Jeden z nich próbował coś powiedzieć, ale drugi powstrzymał go jednym słowem, czymś, co brzmiało jak „kami”. Hengist nie znał tego słowa.

Zamknął drzwi od piwnicy na potężny zamek i przypasał obie szable do troków.

– Są tu jeszcze jacyś żołnierze?

– Nie, panie. – Nihong kłaniał się szybko i bez przerwy.

– Gdzie ta kobieta?

– W celi obok… tu już zaraz… już chwileczkę… już tu… – nie przestając mówić, żołnierz prowadził go do wielkich żelaznych drzwi, które z mozołem odryglował.

W środku siedziała Virma. Siedziała bokiem, skulona, z głową w kolanach, i płakała cicho. Ręce miała związane z tyłu sznurem, a usta zakneblowane płóciennym bandażem. Poza tym, nic na sobie nie miała. Spod ud wyciekało jej coś czerwonego.

Hengist pochylił się nad nią i podniósł. Delikatnie, czubkiem szabli przeciął bandaże knebla i sznur na rękach. Zdjął kurtkę i zarzucił na jej nagie ramiona. Dopiero potem odwrócił się do Nihońca.

– Gdzie reszta żołnierzy? – zapytał.

– Nie ma.

– Co to znaczy nie ma?

– Nie ma. Tylko ja tu byłem. – Nihongowi chyba drżały wargi, lecz nie dało się tego zobaczyć, bo pochylił głowę. Wiedział, co go czeka.

Hengist sięgnął po szablę, którą miał u prawego boku. Ale jej nie znalazł.

Coś błysnęło, coś obok przeleciało i upadło przy ścianie. Kawał mięsa z twarzą. Głowa. Głowa Nihonga. Virma kopnęła ją w stronę miejsca, gdzie przedtem sama siedziała. A potem oddała Hengistowi szablę.