Po chwili wyszedł do niego starszy kapłan o niezwykle dostojnym głosie i jeszcze bardziej krzykliwym makijażu.

– Jeśli nie chcesz jedzenia ani picia, to cóż pragniesz otrzymać?

– Przybyłem tu, aby więcej dawać niż brać.

– Zaiste, wiele musisz mieć do dania, albowiem my damy ci dużo.

– Oto, co mam do dania – powiedział przybysz w masce i położył przed sobą sporej wielkości diament.

– Powiedz, kim jesteś?

– Pielgrzymem, który niesie ze sobą dary pokoju.

W rozmowie, którą toczyli, znalazły się wszystkie elementy hasła. Kapłan wstał i już po chwili obaj wspinali się po stromych schodach spiralnego korytarza na wysoką, dwudziestosążniową wieżę świątyni Amenouzume. Była to najwyższa budowla w Shiwakyo.

Na górze przybysz został zaprowadzony do małej salki o papierowych ścianach, gdzie przeproszono go na chwilę. Kiedy został sam, zaczął przyglądać się rzeźbionemu słupowi na środku sali. Według legendy był to słup, naokoło którego tańczyła Amenouzume, co wyobrażały oplatające go rzeźby. „Głowa” tańczyła, śmiejąc się.

Po chwili przybysz nie tylko mógł patrzeć na śmiech, ale także go usłyszeć. Razem z cichym tupotem drobnych stóp.

Do salki wbiegły cztery kapłanki. Wszystkie były Nihonkami i wszystkie były identyczne. Miały długie, ciemne włosy upięte w fantazyjne koki i długie szaty. Dwie z nich trzymały w ręku instrumenty.

– Jestem Mistrzynią Fletu – przedstawiła się pierwsza. Rzeczywiście w dłoniach trzymała flet, ale inne dziewczyny roześmiały się.

– Jestem Mistrzynią Strun, o delikatnych palcach – przedstawiła się druga.

– Jestem Mistrzynią Śpiewu, wydobądź ze mnie najdoskonalsze tony – powiedziała trzecia.

– Jestem Mistrzynią Tańca, mój ulubiony taniec to Taniec Konia – powiedziała czwarta.

Za nimi weszła służebnica, niosąc wino śliwkowe i ryżowe, kraby zapiekane w cieście sezamowym zawinięte w ryż i wodorosty, maleńkie małże atta, ogromne małże królewskie, ikrę miecznika, suszone mięso wieloryba, zielony chrzan, siekany imbir i surowe jaja.

Przybysz patrzył łapczywie, ale nie na małże i kraby.

– Może zabawimy się ze służebnicą? – zaproponował. – Zwiążmy ją.

Amenouzume była patronką aktorek, tancerek i dziwek. Na szczycie wieży świątynnej mieścił się najlepszy zamtuz w Shiwakyo, a co za tym idzie, na świecie. Była to zarazem najlepsza restauracja.

Przybysz spędził na wieży dwa dni. Nikt tak długo nie przebywał w tym przybytku i kapłan liczył na wyjątkowo wysoki rachunek. Przez cały czas gość nie zdjął maski.

Pierwszy wieczór demon spędził przy związanej służebnicy. Razem z czterema kapłankami poddawał ją różnym drobnym torturom. Włożył jej trochę zielonego chrzanu do odbytu, ale zaraz wlał tam surowe jajko, żeby złagodzić bóle. Wielokrotnie też zgwałcił ją, a nad ranem zasnął. Obudził się koło południa, zjadł zupę z gryczanym makaronem, siekany omlet z ośmiornicą i marchwią oraz marynowane młode kalmary. Do wieczora gawędził z kapłankami, aż wreszcie zaczął je wypytywać o to, co czuły, dręcząc służebnicę. Kapłanki chichotały i oczywiście udzielały mu profesjonalnych odpowiedzi, takich, które miały go podniecić. Wyczuł jednak szybko, że Mistrzyni Fletu dałaby się związać.

Zaproponował jej to. Po kilku zażenowanych śmieszkach, Mistrzyni Fletu zarumieniła się i skinęła głową, a trzy pozostałe kapłanki rzuciły się na nią i zaczęły zdzierać z niej odzienie. Już po chwili klęczała przed nim naga, a on przywiązywał jej ręce do słupa na środku sali.

Przybysz używał tylko pałeczek, tych, którymi zwykle jedzą Nihongowie. Ściskał nimi sutki, drażnił najdelikatniejsze miejsca między udami, ujmował grzebyk łechtaczki, uderzał piersi. A od czasu do czasu rozkładał uda swej ofiary i wchodził w Mistrzynię Fletu.

To wystarczyło. Po dwóch godzinach takich tortur i takiej rozkoszy Mistrzyni Fletu omdlała, a Mistrzyni Śpiewu była na tyle podniecona, aby też dać się przywiązać do słupa. Po następnych dwóch godzinach do słupa były przywiązane już wszystkie kapłanki. Wszystkie zostały tak samo potraktowane. Przybysz miał niespożyte siły. Jak gdyby zmęczenie, zniechęcenie i inne ludzkie słabości były mu zupełnie obce. Jak gdyby nie był człowiekiem.

Miał też piękne, szczupłe ciało o złotawej skórze.

Kiedy z daleka dobiegły pierwsze krzyki strachu i rozpaczy, Nihonki musiały poczuć, że dzieje się coś złego. Nie były już kapłankami, były dziwkami. Ich twarze wykrzywiał strach, a topniejący od potu makijaż czynił je jeszcze okropniejszymi. Zaczęły błagać demona, aby je odwiązał. Przybysz wyszedł na taras, aby popatrzeć na coś piękniejszego. Na piękne Shiwakyo.

Lilie w kanałach szarpnęły się, a potem zaczęły płynąć. Woda zakryła powierzchnię placu, przykryła bruk uliczek. Potem krzyki rozległy się wszędzie, krzyczało całe nagle obudzone miasto. To woda zaczęła wpływać do domów, przeciskając się pod drzwiami. Nie było już placu, było tylko jezioro, którego powierzchnia coraz szybciej zbliżała się do szczytu wieży. Wielka fala mętnej, rzecznej wody płynęła środkiem placu, niosąc żałosne, szare od wody resztki płóciennych pawilonów. Wśród śmieci i lilii szamotały się łódki, na których próbowali się ratować pojedynczy ludzie.

Woda pochłonęła miasto w ciągu kilku chwil, przykryła domy i pawilony, świątynie i mostki. Gdzieniegdzie widać jeszcze było jakiś ogród na tratwie, teraz pełen rozbitków i odpływający w dal. Ale poza tym wszędzie naokoło wieży rozciągała się wielka tafla wody. Nie było miasta, nie było archipelagu. Był tylko dywan kwiatów i odpadków. Wyglądał tak, jakby dało się po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował, chlupotał i wołał o pomoc.

Do pokoju na szczycie wpadł starszy kapłan, ociekając czymś, co jeszcze nie było szlamem, ale na pewno już nie było wodą. Upadł na kolana. Dyszał i kaszlał równocześnie. Dopiero po dłuższej chwili doszedł do siebie na tyle, aby obejrzeć się ze zgrozą za siebie, w głąb spiralnego korytarza ze schodami. Woda jednak nie sięgnęła szczytu wieży, zatrzymała się kilka sążni niżej. Kapłan odetchnął z ulgą i zobaczył związane dziewczyny. I przybysza w masce, który przypatrywał mu się, stojąc bez ruchu.

– Kim jesteś? – wychrypiał kapłan.

– Przybyszem, który niesie dar pokoju – odpowiedział przybysz. – Życiodajny płyn, zwany także wodą. A że wy nie umiecie żyć w pokoju, jest tego daru bardzo, bardzo dużo. Tyle, żeby was zgasić.

Na zewnątrz słychać było krótkie wrzaski, ale woda je tłumiła. Krzyczący zachłystywali się i szli na dno. Wśród kwiatów od czasu do czasu pojawiała się wielka płaska głowa, jakby żabia, i przez chwilę widać było zęby jak kołki. Wtedy wrzask stawał się głośniejszy, dywan wodny barwił się gdzieniegdzie pięknym, czerwonym odcieniem, a żabia głowa okazywała się nie tylko rybożerna.

– Skąd pochodzą Nihońcy? – zapytała Virma.

Było to dziwne pytanie, albowiem, jak świat światem, Nihońcy znikąd nie pochodzili.

– Z koszar – odpowiedział Hengist. – „Nihońcy byli żołnierzami, a ich kobiety dziwkami, nieraz bardzo drogimi. Zawsze tak było”.

– Zawsze tak było? – Virma znowu weszła mu w myśl. – Otóż, panie majorze, Imperium nie było zawsze. A zanim powstało Imperium, Nihońcy mieli swoją ziemię. Żyli na wyspach w ujściu Taglianty.

– W ujściu Taglianty nie ma żadnych wysp. W ogóle nie ma przecież żadnych wysp…

– Cicho. Tam były wyspy. Czterdzieści lat temu, kiedy nasz Cesarz nie był jeszcze cesarzem. – Nawet ona ściszyła głos, mówiąc o tych sprawach.

Nie, pomyślał Hengist. Ci kapłani mają wiedzę, siłą rzeczy musieli przechować jakąś wiedzę o tych dawnych czasach, o których nas nikt nie uczy.

– …Największym wrogiem Plangi – ciągnęła Virma – byli piraci z ujścia Taglianty, Nihońcy właśnie, którzy plądrowali miasta nad rzeką, a potem wymusili haracz na księstwie. W ujściu Taglianty istniał wielki archipelag, Archipelag Trzystu Wysp. Rozciągał się od tego miejsca, gdzie stoi dziś Pomnik-Góra, aż do tego miejsca na wybrzeżu, gdzie jest dzisiaj Cesarski Port. Czterdzieści mil wysp i wysepek. Wszystkie tak blisko siebie, że stworzyły jedno ogromne miasto. Największe miasto świata, które nazywało się Shiwakyo. Największe i najpiękniejsze.