Jego mieszkańcy pobierali haracz z Plangi. Pobierali go przez kilkanaście lat, aż na tron książęcy wstąpił pewien mężczyzna. Nie należał do rodziny książęcej, ale nikt nie ośmielał się nazwać go uzurpatorem. Mężczyzna miał wspaniały pomysł. Równolegle do Taglianty płynęła sobie rzeka Nerbi. Stanowiła linię graniczną między ziemiami Plangi i Murriny. Książę wydał wojnę najmniejszemu pobliskiemu państewku o nazwie Kilmanda. To pierwsze zwycięstwo imperatora nie jest odnotowane w żadnych dzisiejszych kronikach, księgach, podręcznikach historii dla żołnierzy, nigdzie. Po zwycięstwie cała ludność Kilmandy poszła w łańcuchy kopać to, co dzisiaj nazywa się Wielkim Kanałem. Kanał połączył dwie rzeki: Tagliantę i Nerbi. A że Nerbi płynie trochę wyżej niż Taglianta, cała woda z Nerbi wpłynęła do Taglianty, kiedy tylko przebito ostatni wał ziemi. Efekt: ziemie naokoło Murriny przeobraziły się w jałową pustynię, bo wcześniej nawadniała je Nerbi. Ziemie wokół Plangi stały się morowym bagniskiem, bo woda wypełniła to, co kiedyś nazywało się doliną Taglianty, a teraz nazywa się Gnilczyk. Wielka fala wody zmyła Shiwakyo i rozmyła wyspy, na których stało miasto. Teraz są tam mielizny, ale mielizny, chociaż płytko, są pod wodą, a więc nie przeszkadzają Cesarzowi. Nawet pomagają, bo utrudniają wszelką żeglugę. Rezultat jest taki, że naokoło Plangi zostały pustynie i bagniska. To jest to, co dzisiaj nazywa się Środkowymi Prowincjami Cesarstwa. Widzisz, jakie do tej pory są tu trudności z żywnością. Tutaj, w górach, powinno być głodniej, a widzisz, że jest o wiele lepiej. Teoretycznie, handel mógłby temu zaradzić, w końcu Planga ma jeszcze złoto, ale… Sam widzisz, że podróżowanie jest prawie niemożliwe, nawet z glejtem. Nieliczni podróżni, którzy dotrą do gospody, zawsze wpadają w ręce szpiegów. Handel w tych warunkach jest… No, po prostu stał się pojęciem historycznym. Tych paru kupców, których widać w miastach, to nie żadni kupcy, tylko paserzy. Spieniężają to, co zostanie skradzione z transportów wojskowych, bo to jedyne transporty, które przemierzają Cesarstwo.

Tamto zwycięstwo to było największe zwycięstwo Cesarza. Inne przyszły za nim. Nikt prawie nie ośmielał mu się sprzeciwić. Wygłodzonych rolników spod Murriny zaciągnął do swojej armii i po kilku bitwach podbił cały Półwysep Vitellada, dzisiaj nazywany Południowymi Prowincjami. Potem przeprawił się przez te góry, podbił Północ i Vituperę… Cały świat, który znamy.

– Cały świat – poprawił Hengist. – Nie ma innego. Nie ma nic poza Cesarstwem. Uważaj na język. Przedwczoraj za podobne bluźnierstwo o mało nie posłałem do Rombu jednego chłopca.

Powiedział to i się przestraszył. Bo Virma popatrzyła na niego tak, jakby to on ją zgwałcił. Z bólem, ze strachem i… z rozczarowaniem.

– Mam Topazowy Glejt – powiedziała. – Może cię tylko prowokuję.

– A ja, jak należy, reaguję – odpowiedział. I nagle zdał sobie sprawę, że Virmie się udało. Wciągnęła go, i to już dawno, w jakąś grę, w jaką oficer wywiadu nie powinien się wdawać, jeśli nie ma takiego polecenia. Było już za późno. Muszę wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji, pomyślał. Ona mnie otumaniła, jest za ładna. Wykorzystała tę… przygodę, żeby mnie otumanić. Nie. Nie tak. To jakaś organizacja kapłańska wszystko sprowokowała, żeby mnie wciągnąć. Oni też nie chcą odkrycia tego obrazu, to jasne. Jedyny mój ratunek to dowiedzieć się jak najwięcej i jak najszybciej zameldować. Jak najszybciej i jak najwyżej, nie do Scarpii, bo on kręci, tylko wyżej, do Marszałka Vesilainena…

Rozejrzał się ostrożnie, ale zobaczył tylko drewniany posąg Cesarza bez twarzy. Wrócił wzrokiem do stołu i napotkał wzrok Virmy. Ciągle zły.

– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami – zaczął Hengist lekkim tonem, żeby rozładować podejrzenia. Czuł, że ona podejrzewała, że on coś podejrzewa.

Gospodyni wniosła jedzenie. Pierogi pływały w gęstym, złotym, słodko-ostrym sosie brzozowym. Hengist rzucił się na nie. Był tak głodny, że nawet egzekucyjny swąd kurczaka już mu nie przeszkadzał. Przegryzł obły i smakowity kształt, połknął, powtórzył tę operację jeszcze kilkanaście razy, popił słodkim winem gruszkowym, a dopiero potem ponowił pytanie.

– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami. Co znaczy słowo „kami”?

– Wybacz, ale już pójdę spać – powiedziała Virma.

Wiedział już, jak nazwać to, co usłyszał w jej głosie. To był żal.

W tym momencie posąg Cesarza bez twarzy ruszył przed siebie, stękając głośno.

Ze wszystkich drzwi wyskoczyli żołnierze. Jeden z zielonych uniformów rzucił się na Virmę, zatykając jej usta. Drugi kopnął krzesło Hengista, przewracając je razem z majorem. Zanim Hengist zdążył wstać, dwa inne zielone ciężary zwaliły mu się na plecy. Pierogi zawróciły w stronę gardła.

A posąg przez cały czas szedł do przodu i stękał. Nagle zdarł z siebie jednolitą drewnianą płaszczyznę, która zastępowała mu twarz. Pod spodem ukazało się rumiane oblicze komendanta Lechentena.

– Gęba! Gęba! – krzyknęło coś, a potem wielka, twarda łapa wbiła się w rozdziawione do krzyku usta Hengista. Palce obmacały podniebienie – najwyraźniej szukały dmuchawki – zanim major zdążył je ugryźć.

– Kurwo ty! – krzyknął żołnierski głos i Hengist poczuł ból w potylicy. Zanim w ogóle przestał czuć.

Ciemnowłosy i ciemnooki młodzieniec stał pod ścianą, z rękami uniesionymi do góry. Uniesionymi, bo przykutymi do ściany za pomocą bardzo ciasnych obręczy. Obręcze gniotły, piekły, swędziały i mrowiły, a dłonie całkowicie straciły czucie, jak kawałki drewna.

Jak na kawałki drewna, były bardzo pięknie rzeźbione.

Bo młodzieniec był piękny. Piękny cały. Miał piękne dłonie, piękne nogi, piękne biodra i ramiona. Nos duży, ale regularny, prosty i wąski, znamionujący piękny charakter. Oczy duże, ciemne i wilgotne jak wiśnie, znamionujące piękne wnętrze.

Wnętrze, do którego konfesariusz Ajgaj zaraz miał się dobrać. Dokładnie rzecz biorąc, miał się dobrać do wnętrza w sensie psychicznym poprzez drobne operacje dokonane na wnętrzu w sensie fizycznym.

– Najpierw otworzymy brzuch – powiedział do młodzieńca tonem poufało-profesjonalnym, jak gdyby rozmawiał z asystentem, a nie z ofiarą.

Młodzieniec był bardzo blady. W ogóle był blady z natury, a teraz wręcz świecił. Poza nim, w sali świeciło jeszcze kilka pochodni.

Konfesariusz Ajgaj nie świecił. Był raczej smagły. Smagły, chudy brunet, nawet przystojny, ale jednak nie mógł się równać z nagim, przykutym do ściany chłopakiem.

– Istnieje wiele innych, mniej ryzykownych procedur badawczych – dodał po chwili. – Na przykład przypiekanie. Niemniej jednak widok własnego otwartego brzucha robi na ludziach niezatarte wrażenie. Od razu chcą mówić. Choć nie wszyscy mogą.

Przez chwilę w sali panowało milczenie. Konfesariusz polerował swoje skalpele, nożyce, dłutka, a nawet jedno wiertło.

– Na pewno będziesz mnie błagał, żebym tego nie robił – zaczął, chuchając na coś, co wyglądało jak przyrząd do wykrawania pierogów. – Ale ja to zrobię. Bardzo precyzyjnie, aż zobaczysz własne jelita równie wyraźnie, jak te, które widać na Świętym Obrazie. Na razie ich nie uszkodzę, ale postaram się, żeby szczególnie bolało.

Od strony chłopaka dało się słyszeć coś w rodzaju krótkiego zachłyśnięcia.

– O, co to? – ożywił się konfesariusz. – Pękamy?

– Panie!… – wybełkotał chłopak. – Panie, jestem niewinny…

– Ja też – odpowiedział konfesariusz.

Więzień wpatrzył się zachłannie w oprawcę, jak gdyby szukał jakichś śladów miłosierdzia w tej niezrozumiałej odpowiedzi.

– Ja też – powtórzył Ajgaj i zadarł koszulę.

Na plecach i pod pachą konfesariusza, na jego żółtawej skórze, kwitły wielkie, krwistoczerwone bąble, które pulsowały, jak gdyby samodzielnie oddychały.

– To bardzo boli, szczególnie pod pachą – powiedział konfesariusz. – Takie uczucie, jakby ktoś cię rżnął rozżarzonym ostrzem. Dlatego postanowiłem, że bardzo rozgrzeję narzędzie, którym cię porżnę.