Chłopak szarpnął się. A potem zapłakał.

– Mnie boli. Dlaczego ciebie miałoby nie boleć – dodał Ajgaj i podszedł do pięknego, płaskiego brzucha więźnia.

Świat, który rozciągał się wokół Wielkiego Generała Tundu Embroi, składał się wyłącznie z zimnych, mokrych lub twardych przedmiotów. Nie było tu nic, co mógłby zjeść ani na czym mógłby się położyć.

Siedział, przykucnięty na piętach, na środku wielkiego zaoranego pola. Dobrze wiedział, że nie może tu zostać. Dobrze wiedział, że na świecie nie ma takiego miejsca, w którym mógłby zostać.

– Nie zostawiaj mnie!!! – krzyknął.

Jonga zdążyła już odejść kawałek. Stanęła w miejscu, nie odwracając się.

– Mówiłam ci już – wysyczała. – Mogę cię zabić. Ale nic poza tym.

– Nie zostawiaj mnie!

– Jesteś mi potrzebny jak gówno głodnemu. Oj, chyba cię zabiję, bo jak cię znajdą, to powiesz im, w którą stronę poszłam. – Jonga zawróciła w stronę starca.

– Nie! Nie zabijaj mnie!

– A dlaczego? Dlaczego mam cię nie zabić? Wielu lepszych pomarło, wiesz?

– Nie zabijaj mnie!

– Zrobię ci tylko przysługę. Nie złapią cię.

– Nie zabijaj, nie! Nie! – krzyczał zapłakany generał, gdy Jonga zbliżała się do niego, do jego gardła. – Nie zabijaj mnie! Ja ci pomogę dostać się do Cesarza.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Przestraszył się. Bardziej niż śmierci. Jego duże ciało skuliło się z zimna i ze strachu tak bardzo, że wyglądał prawie jak dziecko. Jak bardzo małe dziecko.

Jonga wyciągnęła w jego stronę rękę. Ale bez noża. Złapała go za brodę i popatrzyła mu w oczy. To wystarczyło, żeby się znowu rozpłakał.

– Pomożesz? Jak? – zapytała.

– Jestem jego dawnym… znajomym.

Jonga była dziwką i złodziejką. A dokładnie złodziejką, której praca dziwki służyła za kamuflaż. Jako taka, nieczęsto zjawiała się w świątyni. Raz do roku jednak musiała. Za nieobecność w Święto Podniesienia Zasłon groził Romb.

Podczas Święta Podniesienia Zasłon nie odsłaniano Świętego Obrazu. Zresztą nigdy nie odsłaniano go w całości przed pospólstwem. Po co mają się ludziska spierać, dlaczego jelito jest na dole, a wyrwana wątroba na górze obrazu, dlaczego są tam węże i kawały drewna. Święty Obraz powinien migać im przed oczyma, pozostawiając jedynie wrażenie chwilowego obcowania z czymś niezwykłym. To tylko na Północy gmin bezczelnie pasie oczy całością przenajświętszego malowidła, ale i z tym Cesarz na pewno kiedyś zrobi porządek.

W Święto Podniesienia Zasłon odsłaniano natomiast Portret Cesarza. Niedosiężny majestat, nieukazywany na tych rzeźbach i malowidłach, które można było oglądać codziennie, raz do roku objawiał poddanym swoją twarz. Piękną twarz. Jonga nawet lubiła na nią patrzeć.

– Nie możesz biec prędzej?! – pytała, gnając przez mokrą, świeżo zaoraną glebę. Za sobą słyszała tylko coraz głośniejsze dyszenie.

– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.

– Nigdy pola nie widziałeś?

– No, może… Hyyy… Od dwudziestu lat. Może… Przystaniemy?

– Po co ja ciebie ze sobą ciągnę? – zapytała Jonga.

– Bo ci pomogę znaleźć Cesarza.

– Już to widzę.

– Bo potrzebujesz zakładnika, na wszelki wypadek.

– Oczywiście. Jasne. Na pewno. Szczególnie zakładnik bardzo by mi pomógł, gdyby nas dopadli.

– Bo czujesz… Hyyy… Litość.

– Już bliżej. Tak, to chyba to. Chociaż nie wiem, dlaczego. Zupełnie nie wiem.

– Obojgu nam… – wychrypiał starzec – Romb pisany.

– Ale ty sobie na niego zasłużyłeś.

– Ja? Cesarski Generał pierwszego stopnia?

– Właśnie dlatego.

Jonga poślizgnęła się. Ręce zderzyły się z błotem, kolana też. Zastygła na czworakach, na obrzydliwie zimnej, brudnej ziemi. Z tyłu wciąż słyszała dyszenie. Odwróciła się.

– Może jednak postój? – chrypnął umorusany dziadek i mrugnął. Strzępy płaszcza powiewały, strzępy piżamy przylegały ciasno do przepoconego ciała. W niesamowicie brudnym, lepkim i nieogolonym staruszku nikt nie rozpoznałby niedosiężnego majestatu generała Tundu Embroi. Nikt, nawet jego szafarz.

– Nie. – Jonga dźwignęła się z ziemi. – Zaziębisz się i umrzesz. Musisz być cały czas w ruchu, póki ci nie znajdziemy czegoś cieplejszego do ubrania. I póki czegoś nie zjesz. Musimy dojść do wsi, zaraz za tym laskiem. – Wskazała horyzont, na którym czerniały korony ciemnych drzew, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi czubkami płowiny.

– Po co tam… – Dyszenie zaczęło się uspokajać, przechodząc w sapanie. – Po co między ludzi?

– Kupimy we wsi coś do zjedzenia.

– A nie mogłaś… Ych… Nie mogłaś tego zrobić w Murrinie? Dałem ci wszystkie pieniądze…

– W Murrinie nie kupisz nic do zjedzenia. Czy ty nigdy nie wychodziłeś z domu?

– Nigdy – sapnął dziadek. – No, może… Dwadzieścia lat temu.

Lasek okazał się wielką plantancją leszczyny. Wieś zaczynała się tuż za nim i była mała, okrężna, otoczona palisadą. Otwartej bramy jednak nikt nie pilnował. Dobiegały zza niej niezwykle smutne dźwięki gęśli. To znaczyło, że wieśniacy mieli jakieś niezwykle wesołe święto.

Tak myślała Jonga i nie omyliła się. Na środku wielkiego placu, na kamiennym stole leżało coś podłużnego, owiniętego w białe płótno. Z płótna wystawała tylko głowa, blada i ewidentnie zimna.

– Radujmy się – bełkotał bezzębny wioskowy kapłan. – Nasz brat opuścił już padół bólu i udręki. Odszedł do Ukrytych, do Stworzycieli naszych tajemnych…

– Hu hu ha! – krzyknął jeden z wieśniaków, wysoki wąsacz.

Pozostali w milczeniu przyglądali się ceremonii spod nieforemnych, grzybokształtnych czap. Kilka par z ponurymi twarzami tańczyło do wtóru smętnych gęśli, dziwacznie wykrzywiając kolana.

– Odszedłeś do Ukrytych, bracie, aby cię rozebrali teraz, o bracie, na to, z czego wcześniej cię zrobili. Aby cię rozebrali, jako Święty Obraz pokazuje.

– To nie tak było – powiedziała cicho Jonga.

Generał, który właśnie przyczłapał, spojrzał na nią, ale się nie odezwał.

Kapłan zamachnął się nagle wielkim rzeźnickim nożem i wbił go w brzuch trupa. Przebił płótno i sądząc po odgłosie, coś jeszcze.

Krwi nie było, trup musiał być już nieświeży. Kapłan otworzył jamę brzuszną, rozwarł nacięcie rękami, a potem zajrzał do środka. Zrobił taką minę, jakby niezwykle się zdziwił tym, co zobaczył. Zaczął grzebać w środku, rękami i nożem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wreszcie wyszarpał na zewnątrz coś jakby kawałek rurki, miękkiej i mokrej.

– To idzie do węży!!! – zawył i cisnął na ziemię.

– To nie jest tak – powiedziała Jonga znowu. – Na Świętym Obrazie nikt nikogo nie rozszarpuje. Odwrotnie.

– Cicho! – syknął tym razem generał. – Ty się naprawdę śmierci nie boisz? A może rzeczywiście już jesteś martwa, jak myślałem, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem?

– W pewnym sensie tak – odpowiedziała Jonga i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się, bo kiedy kapłan wyrwał z trupa coś brunatnego, co mogło być wątrobą albo sercem, wtedy dziewki zaczęły roznosić dzbany z czymś ciepłym. Tylko jedna rzecz na świecie tak pachniała. Jonga pamiętała ten zapach, chociaż nie myślała, że go jeszcze kiedyś poczuje. Wieśniacy, kapłan i trup zniknęli, był tylko pusty żołądek, który rwał się do dzbana jak pies do pana.

– Bierz dzban – przykazała generałowi i zaraz porwała jeden z rąk ospowatej, jednookiej dziewki.

– Hola! – krzyknęła jednooka. – Nie dla dziewek! I nie dla obcych!

– Zapłacę – powiedziała Jonga i wychyliła pierwszy łyk.

Napój był słodkawy jak ciasto, tłusty jak rosół i mocny jak wino. Wystarczyło wypić jeden dzban i przełknąć orzechowy osad z dna, aby poczuć się sytym, pijanym i szczęśliwym.

– Na Ukrytych – mruczał generał zza swojego dzbana. – Na Ukrytych, co to jest?

– Piwo leszczynowe. – Jonga odetchnęła. Odbiło jej się. – Z orzechów.

– Ciekawe – powiedział generał. – Ciekawe, dlaczego nie było tego w moim żywnościowym przydziale rodzinnym pierwszej kategorii?