– Chodź.

Leżeli przy ognisku w ciepłą noc. Była to noc kwietniowa, ale spokojnie mogłaby być majowa. Każde po swojej stronie ogniska, oczywiście. Hengist bał się, że nadmierne zbliżenie byłoby źle zrozumiane. Wolał się zbliżać do ognia. Gwiazdy na niebie były wielkie i było ich dużo, dużo, jak centrów dyspozycyjnych wywiadu na mapie, którą Hengist ciągle miał przy sobie.

– Chodź tutaj – przynagliła Virma. Ale przynagliła miękko. Przysunął się do niej. Jej twarz jaśniała w świetle ogniska. Lecz – dopiero teraz uderzyło to Hengista – ona zawsze tak jaśniała. W ciągu dnia, w świetle słońca, w leśnym półmroku.

– Bliżej.

Przysunął się bliżej.

– Chodź tu, głupi. Przytul się.

Hengist bał się, ale właśnie dlatego wykonał polecenie. Virma była ciepła i miękka, chociaż tak szczupła.

– Lubisz mnie? – zapytała. – Czy nie jest to instynktowne?

– Tak – odpowiedział Hengist.

Bał się ciągle, ale zaczął powoli rozpinać guziki jej bluzy.

– Szybciej – powiedziała. – Nie! Nie tak! – krzyknęła, gdy ścisnął ręką jej pierś. – Weź do buzi – poprawiła go, łagodniej.

Zaczął ssać jej sutek, który nagle stał się wielki i mięsisty. Jego ręka powędrowała między jej nogi…

– Przestań!

Odskoczył jak oparzony. A potem odskoczył naprawdę oparzony, bo wcześniej odskoczył w ognisko.

– Myślałem, że tego chcesz – przeprosił, modląc się do Ukrytych, żeby kobieta dała mu spokój. Kobieta, która nie wie, czego chce, jest zwykle przykra. Ta mogła zrobić mu coś gorszego niż awanturę.

– Chciałam, żebyś possał – wyjaśniła Virma. – Przepraszam cię. Nie powinnam była tego robić. Chciałam, żebyś to zrobił jeszcze raz.

– Jak to jeszcze raz? Już ci to kiedyś robiłem?

– Tak, durniu. Jestem twoją matką.

Wariatka, pomyślał. Wariatka. I to ona teraz jest… Teraz jest moim Cesarzem. Bo jej się słucham. Bo jej się boję najbardziej.

– Zwykła wariatka nie zrobiłaby tego z Lechentenem, co ja – powiedziała Virma, zapinając bluzę.

– Skąd wiesz, co myślę?

– Wiem wszystko, co myślisz. Ty przecież też zwykle wiesz, co myślą ludzie.

– Domyślam się. Jestem w tym ćwiczony. Jestem oficerem wywiadu…

– Tak ci się tylko wydaje – westchnęła Virma. – Nie jesteś aż tak domyślny. Naprawdę jesteś Helkis. I takie jest twoje prawdziwe nazwisko. Cesarz zmienił nasze nazwiska na ludzkie.

– A jakie były przedtem, nieludzkie?

– Tak. Bo nie jesteś człowiekiem, Helkisie, majorze Hengist. Jesteś moim synem, a ja naprawdę nazywam się Nuala O’Tuatha Helkis, Nuala z rodu Tuatha, żona Belegaera Helkisa, wielkiego kapitana i żeglarza.

– Zaraz. Chwila. Co to znaczy, że nie jestem człowiekiem?

– Zobacz swoje uszy. Są spiczaste.

– Nie są.

– Nie są, ale dlaczego?

– Zaraz…

– Domyślasz się, domyślny oficerze wywiadu?

– Ktoś mi przyciął końce uszu, kiedy byłem mały. Jak psu.

– Ja to zrobiłam.

– Dlaczego?

– Ponieważ Cesarz zadekretował, że nie ma ras nieludzkich. Wszyscy, którzy mieli nieludzkie cechy, byli usuwani. Żeby żyć, musieliśmy przyciąć uszy. Musieliśmy fałszować daty w dokumentach, przekupywać urzędników, żeby ukryć, ile naprawdę mamy lat.

– Ile ty masz naprawdę lat?

– Tyle co wszyscy, osiemnaście – odpowiedziała Virma. – My dorastamy do osiemnastego roku życia i w nim się zatrzymujemy na zawsze, w wiecznej młodości. Ale według ludzkiej rachuby… Pewnie mam jakieś dwadzieścia tysięcy lat.

Wyciągnęła rękę w stronę ognia. Płomienie przekrzywiły się w stronę jej dłoni, jakby zaczęły się do niej łasić.

– Pamiętam, jak stworzyliśmy ludzi – powiedziała. – Bo to my stworzyliśmy ludzi.

– Jacy my? – wykrztusił wreszcie z siebie Hengist.

– No, elfy.

Ulice miasta Kortirion pełne były świetlistych twarzy.

Ulice miasta Kortirion zawsze były pełne świetlistych twarzy, ale tym razem pokazało się ich więcej niż zwykle. Uśmiechały się nie tylko elfy. Na murach wszystkich domów i pałaców malowano odświętne graffiti, przedstawiające jasne, radosne oblicza. Wszędzie też widać było starannie wykaligrafowane ideogramy i emotikony, oznaczające „Wieczne szczęście”, „Nagłą radość” i „Narodziny większego dobra”.

Podniecony był nawet kapitan Belegaer Helkis, zwany Zdobywcą Morza. Belegaer był nagi. Unosił się na wodzie, leżąc na plecach, z oczami utkwionymi w górze, w niebie. Tym razem jednak nie znajdował się na morzu, tylko w wykładanej marmurem sadzawce. W ogrodzie swojego pałacyku Ulumuri.

„Jest coś-co-nie-ma-nigdy… – pomyślał. – W moich oczach jest coś-co-nie ma nigdy. Coś piekąco-szczypiąco. Oczy mają coś piekąco-szczypiąco. Coś z nich wypływa, jakby morze. Bo to jak woda, ale słone. Moje ręce-nogi-brzuch-tułów-głowa, moje wszystko – miękkie. Jakby z ciasta. Ale słodkiego ciasta… Skąd to, Mistrzu?”.

„Morze wypływa z morza – odpowiedział Mistrz. – Słona woda z twoich oczu wypływa z oceanu-w-twojej-piersi. Piersiomorze, sercomorze, wielki przypływ w tobie. Ten sam przypływ – w piersiach nas wszystkich. Przypływ matkowy-ojcowy, ale silniejszy niż do dziecka. Rodzi się cała rasa. Z naszej rasy”.

Mistrz był piękny i mądry. W tej chwili znajdował się kilkaset sążni od pałacyku kapitana, w swojej wieży, gdzie przygotowywał się do Wielkiego Dzieła. Niemniej zawsze miał czas, aby porozmawiać z kapitanem.

„Ty też to masz, kapitanie, słoną-wodę-z-oczu? – włączyła się do rozmowy trzecia myśl, chyba kobieca. – Mnie też ciągle płynie”.

„Kto to? Kto myśli?”.

„Nie wiem, czy mnie znasz. Ja cię znam, kapitanie, widzę często ciebie i twój rybo-dom, na którym pływasz. Nazywają mnie Nuala. Nuala O’Tuatha, córka Arilaina”.

„Fiołkowe oczy. Jasne włosy”.

„Właśnie” – pomyślała kobieta. Kapitan poczuł jeszcze drugą, bardziej ukrytą myśl: „Rozpoznał mnie. Pamięta Nualę”.

„Chyba zostawię was samych” – pomyślał Mistrz.

Tak było kiedyś.

Później, kilkadziesiąt lat później Belegaer Helkis siedział przy stole swojego władcy.

Faolain, król miasta Kortirion, jadł zupę świecącą. Zupę tę gotowano z fluorescencyjnego lustrzynu. Elfy jadały ją co najmniej raz w tygodniu, ponieważ dostarczała wielu estetycznych satysfakcji.

Król Faolain był pięknym, szczupłym blondynem. Podobnie jak wszyscy jego poddani. Z wyłączeniem Ukochanego Dziecka Króla.

Ukochane Dziecko Króla też kiedyś było blondynem. Teraz ciężko chorowało.

Tajemnicza choroba, na którą nawet Mistrz nie umiał znaleźć lekarstwa, sprawiła, że włosy Ukochanego Dziecka stały się białe.

– I zęby mi znowu dwa wypadły… – zajęczało Ukochane Dziecko. – Czy mi one kiedyś odrosną?

– Dziecko moje – powiedział młodzieniec w królewskim diademie. – Robimy wszystko, aby przywrócić ci zdrowie, przecież wiesz.

– Ale ja się czuję coraz gorzej…

Elfy jadły w milczeniu, starając się nie patrzeć na swego władcę. I na jego Ukochane Dziecko. Widok był przykry.

Dziecko nie tylko traciło zęby i się garbiło. Jego skóra pomarszczyła się, gdzieniegdzie pojawiły się ohydne brązowe plamy, porośnięte dziwną, ciemną szczeciną. Z trudem wstawało z łóżka, aby przejść do stołu.

„Czy ktoś wie, co się dzieje? Czy ktoś mi powie?” – pytał ciągle król. Pytał w myślach, aby Dziecko go nie słyszało.

„Nie wiemy, panie” – odpowiadali dworzanie.

„Gdzie jest Mistrz?!”.

„W dalekiej podróży, lekarstw poszukuje” – zawsze ta sama odpowiedź powracała. Mistrz nie powracał.

„Czy to nie jest jego wina? Czy czegoś nie zrobił źle?”

Na to nie było odpowiedzi. A właściwie była, tyle że zbyt oczywista. Na tę samą chorobę zachorowały wszystkie Ukochane Dzieci Elfów.

Kilka dni później choroba Ukochanego Dziecka przeszła w nowe stadium. Dziecko przestało cokolwiek robić, w ogóle już się nie ruszało. Zesztywniało, tak że można je było przesuwać, jak krzesło albo kanapę. A potem pojawiły się na nim cuchnące plamy.

Król nie odstępował go na krok, obejmował je bez przerwy, a z jego oczu znów lała się woda, jak wtedy, gdy Dziecko powstało.