– Twoja krew – odezwała się, ale nie był to ludzki głos. Mówiła do trupa. – Twoja krew zmyje moją.

Dopiero potem popatrzyła na Hengista.

– To jest porządek – powiedziała. – Tak wygląda porządek twojego Cesarstwa.

Porządek jednak był. Po raporcie, który Hengist zawiózł do oddalonej o półtorej mili komendantury żandarmerii w Killach, do zameczku przyjechał oddział wąsaczy z klatkowozem. Dwaj nihońscy szermierze zostali zapakowani do klatki.

Killach było małym miasteczkiem, gdzie publiczne egzekucje odbywały się nie częściej niż raz na miesiąc. Dlatego zapanowało ożywienie, gdy następnego dnia trybunał wojskowy ogłosił wyrok. Sędzia miał do wyboru dwie przewidziane przez kodeks kary: „śmiertelne piekło” albo Romb. Ze względu na obecność Hengista i Virmy w miasteczku wybrał łagodniejszą karę. „Śmiertelne piekło” trwa tylko jeden dzień, ale za to może odbyć się na miejscu, a sędzia chciał, żeby major i kapłanka mogli widzieć, co spotyka tych, którzy ich obrazili.

Nawet Virma zrozumiała, że musi iść na egzekucję. Była gościem honorowym, jej nieobecność wydałaby się czymś bardzo podejrzanym. Nie mogła też wykpić się koniecznością rytualnego oczyszczenia, bo Hengist, sam nie wiedząc dlaczego, nie wspomniał w raporcie o najgorszym, co ją spotkało.

Siedziała teraz na wyściełanej ławie z oparciem, obok sędziego, starosty i pułkownika Lechentena, szefa miejscowej komendantury. Jej oczy, wcześniej fiołkowoniebieskie, teraz wydawały się szare.

– Najpierw kapłani – powiedział komendant Lechenten, rumiany grubasek. – Jak to mawia lud: stypa, sąd czy zaręczyny, klecha zawsze nos swój wtryni. Za przeproszeniem pani haruspik.

Kapłani zaczęli obchodzić rusztowanie ze Świętym Obrazem, wyniesionym na tę okazję z miejscowej świątyni. Mierzył dziesięć łokci na dziesięć i był starannie przykryty. Od czasu do czasu najstarszy z kapłanów za pomocą pozłacanego rzeźbionego drąga odsłaniał jeden fragment, ukazując jedną z wymalowanych na płótnie twarzy i rąk, jedno z serc lub jelit. Lud wrzeszczał wtedy i podskakiwał, a smród, jaki podnosił się z trzepoczących kapot, docierał nawet do wyściełanej ławy, gdzie siedzieli Hengist i Virma.

– Oj, nie myje się nasz ludek – gaworzył dalej Lechenten. – Przypomniało mi się takie przysłowie o chamach… To znaczy, przypomniało, ale zaraz umknęło… Jak to było?…

Dwóch szermierzy, którzy jako jedyni pozostali z załogi zameczku, rozebrano do naga i powieszono za nogi na specjalnej szubienicy. Zwisające w dół ręce związano i przymocowano do podłogi szafotu. Pomocnicy katowscy, którzy ich podwieszali, zeszli z rusztowania. Zastąpili ich Mistrzowie.

Zgodnie ze Srebrnym Edyktem o Śmiechu Zwycięzcy, były to dwie pękate figury we włochatych skórach niedźwiedzich. Na twarzach mieli pocieszne maski, bardziej przypominające prosiaczki niż misie, ale ludowi to nie przeszkadzało. Jedyną częścią ich ciała wolną od przebrania były różowe dłonie, małe i ruchliwe.

Mistrzowie zaczęli swój komiczny, niezgrabny taniec, podśpiewując przy tym, jak tylko pozwalały im maski. Ich ręce jednak nie były niezgrabne. Nagle podczas tańca jeden z nich wbił mały, ostro zakończony lejek w pierś nagiego skazańca.

Ryk. Ryk, który powtórzył się jeszcze kilkadziesiąt razy. Mistrzowie wbijali lejki przez blisko godzinę. Co prawda, podskakiwali coraz wolniej, bo się męczyli. Byli jednak wciąż na tyle zręczni, że z lejków popłynęło zaledwie kilka kropel krwi. Z wyściełanej ławy wszystko było widać bardzo dokładnie.

Skazańcy już nie krzyczeli. Ich żółtawe ciała drżały jak oskubany kurczak na wietrze. Z sinych ust płynęło strużkami coś brązowoczerwonego, ściekało im na nos i oczy. Musieli sobie poprzegryzać języki z bólu. Wszystkie lejki były wbite pod ostrym kątem, z otworem skierowanym w górę. Ułatwiło to następny etap operacji. Do lejków wlano żywicę jadodrzewu.

Nihońcy ożywili się nagle i zaczęli wić, chociaż nie krzyknęli. Żywica była rzadka, prawie płynna i miała silne właściwości żrące.

– Powieszenie za nogi ma tę zaletę, że utrzymuje napływ krwi do mózgu – powiedział medyk wojskowy, siedzący na ławie obok komendanta. – Skazany praktycznie nie ma żadnych szans, żeby stracić przytomność.

– Chi, chi, chi, chi!!! – zachichotał cieniutkim głosem starosta. Miał prawie osiemdziesiąt lat.

Komendant nic nie powiedział. Wyglądał tak, jakby przez cały czas usiłował sobie przypomnieć przysłowie o chamach.

Po dłuższej przerwie Mistrzowie przystąpili do ostatniego aktu spektaklu. Żywica jadodrzewu była także łatwopalna, ale mogła palić się bardzo długo. Misiowaci oprawcy podpalili wyloty wszystkich lejków. Teraz płyn, który drążył sobie powoli drogę w głąb ciała, był nie tylko żrący, ale także coraz cieplejszy.

Skazańcy ryknęli. Z rusztowania dobiegł zapach jak z patelni.

– Mam! – krzyknął komendant Lechenten. – Przypomniałem sobie! Jaka jest różnica między chamem a świnią? Świnia czasem wjedzie na pańskie pokoje, a cham nigdy, nawet upieczony!

Płomienie lizały żółtawą skórę. Zapach spalonych włosów, jak gdyby ktoś opalił sobie brwi nad ogniem, zaczął powoli dokuczać widzom. Rozkaszlał się tłum i sędziwy starosta. Ten jednak, nawet kaszląc, nie przestał chichotać. Hengist spojrzał na Virmę, ale ta ani nie drgnęła.

Mściwa, pomyślał. Ma prawo.

W tym momencie usłyszał to. Usłyszał, co ryczy zmasakrowana tusza ludzka, wisząca na rusztowaniu. Coś, co jeszcze niedawno klęczało przed nim, powierzając mu swój los.

– Ka… mi!!! – wył skazaniec. – Kami!!!…

Wieczorem, w karczmie, siedział w półmroku, obserwując, jak gospodyni lepi ciasto ze zmielonej gotowanej fasoli i suchej żytniej mąki. Z ciasta powstawały pierogi, gospodyni nadziewała je ostrymi, świeżymi porami i tłuczonymi smażonymi orzechami. Major dawno nie widział takiego dobrobytu. Najwyraźniej była jakaś prawda w tym, że im dalej od stolicy, tym więcej jedzenia. Górale chomikowali przysmaki dla siebie, podczas gdy w Murrinie ludzie żywili się kiszonymi wodorostami z bagien.

Było też mięso, pieczone kurczaki, ale kiedy Hengist zobaczył, jak kobieta je przygotowuje, poprosił o danie jarskie. Kurczaki wisiały na hakach, a potężna, kanciasta gospodyni wlewała im oliwę bezpośrednio w mięso za pomocą małych lejków wbijanych w ciało.

Na Virmie to wszystko nie zrobiło żadnego wrażenia. Poprosiła o kurczaka i wino gruszkowe, podczas gdy Hengist usiłował nie myśleć o tym, kto kogo zainspirował: kucharze katów czy odwrotnie.

– Twarda jesteś – powiedział, gdy wrócili z kuchni do sali jadalnej.

Sala była całkowicie pusta, jeśli nie liczyć drewnianego, gładkiego, lakierowanego posągu naturalnej wielkości, który stał w kącie i najwyraźniej przedstawiał Cesarza, bo zamiast twarzy miał jednolitą płaszczyznę, też drewnianą, gładką i lakierowaną.

Byli tu jedynymi gośćmi i nikt nie mógł ich słyszeć.

– Jestem.

– Nie brzydzisz się?

– Czego? Wina?

– Nie, kurczaka po tej egzekucji – powiedział, a dopiero potem pomyślał, że lepiej jej o tym wszystkim nie przypominać.

– Po egzekucji… – zamyśliła się Virma. – Ja jej nie widziałam. Ja tam spałam. Specjalnie to przespałam.

– Przecież miałaś otwarte oczy.

– No i co z tego? Umiem spać z otwartymi oczami. Ty przecież też.

Hengist zamarł na sekundę. A po sekundzie miał już pewność, że pani haruspik jest agentką. Agentką Scarpii albo funkcjonariuszką jakiejś wewnętrznej kapłańskiej służby. Tylko ktoś taki mógł mieć tak szczegółowe dossier na jego temat.

Dawniej, w koszarach, jako kadet miewał kłopoty, bo często, śpiąc głębokim snem, miał otwarte oczy podczas nocnego obchodu, a jak wiadomo, na rozkaz „spać!” żołnierz natychmiast zamyka oczy i nie otwiera ich aż do pobudki. Na szczęście nocny kapral nie chciał łamać palców dobrze zapowiadającemu się żołnierzowi. Gdy zastosował już wszystkie lżejsze kary, uznał, że trzeba przyzwyczaić się do otwartych oczu młodego Hengista.